Portugalia dzień 15 - 16: Lizbona ~ pierwsze wrażenia
Po dłuższej przerwie wracam do relacji z Portugalii. Lizbona podczas naszej podróży była takim momentem małego kryzysu i odbiło się to teraz również na pisaniu. Ale wreszcie jest i mam nadzieję, że na kolejne wpisy z Lizbony i innych miejsc w Portugalii nie będziecie musieli tak długo czekać. Mój plan był taki, żeby opisać całą podróż zanim nie minie rok od jej rozpoczęcia, ale póki co czarno to widzę. Chociaż może jak się zepnę, to jakoś dam radę. Tymczasem zapraszam do przeczytania moich wspomnień z pierwszego dnia w portugalskiej stolicy.
Pierwsze kroki w Lizbonie
Kolejny dzień był dniem transferowym. Musiałyśmy wrócić się do Porto, oddać auto i potem stamtąd autobusem pojechałyśmy do Lizbony. Pomimo wielu przebytych tego dnia kilometrów, wszystko poszło naprawdę sprawnie. Do stolicy Portugalii dojechałyśmy jeszcze przed zachodem słońca, ale zanim dotarłyśmy do hostelu, zakwaterowałyśmy się i wreszcie wyszłyśmy na jakiś spacer po okolicy, zupełnie się ściemniło. Cóż, miało to swój urok. Niestety nie na tyle silny, bym się Lizboną zachwyciła. Moje pierwsze wrażenia z tego miasta nie są zbyt pozytywne. Wszędzie było tłumnie, do tego stopnia, że nie dało się spokojnie przejść chodnikiem bez zatrzymywania się co chwilę, spowalniania kroku lub przyspieszania. A zaczęło się już jak wysiadłyśmy z autobusu na dworcu. Dojście do metra było niczym spacer przez czeluście piekła. I już nawet nie chodzi o ciężkie plecaki, ale generalnie o tłumy, wszędobylskie tłumy. Kiedy wysiadłyśmy na naszym przystanku, zrobiło się trochę luźniej. Niestety do pokonania miałyśmy jeszcze kilkaset metrów bardzo stromymi uliczkami… Poza tym od samego początku naszego pobytu w Lizbonie towarzyszyło mi takie nieprzyjemne uczucie niezbyt ciekawej atmosfery w okolicy. Odniosłam wrażenie, że miasto nie jest zbyt przyjazne. Nie czułam się tam w pełni bezpiecznie.
Nasz hostel też odznaczał się specyficzną atmosferą. Plusem było to, że znajdował się praktycznie w samym centrum, wszędzie stamtąd było stosunkowo blisko, a cena była przystępna. Ponadto była możliwość wykupienia, albo właściwie zapisania się na obiadokolację za 5 euro. Zaryzykowałyśmy pierwszego wieczora i okazało się, że jedzenie jest przepyszne i w idealnych ilościach. W żadnej restauracji byśmy tak dobrze i tak tanio nie zjadły. Kolejnego wieczora też się skusiłyśmy na hostelową kolację. Co więcej w cenie było też śniadanie, więc generalnie narzekać nie mogłyśmy. Minus jednak był taki, że był to dość imprezowy hostel i nie było takiego spokoju. W pokojach było cicho, ale bardzo wiele osób wracało z tej wspólnej imprezy w środku nocy, no i wtedy chcąc nie chcąc człowiek czasami się przebudził. Ale nie takie trudności w podróży się przezwyciężało.
Pierwszy pełnoprawny dzień w Lizbonie zaczynamy od niespodziewanej pobudki o 7 rano. Jeden ze współlokatorów ustawił sobie alarm na 7:00. Obudzili się wszyscy za wyjątkiem gościa, który budzik nastawił… Nic nie dało, że alarm był tak głośny, że było go słychać w sąsiednim pokoju. Szturchanie i wołanie też faceta nie obudziło. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy w ogóle żyje… Oddychał. Ale spał jak zabity. No a skoro już taką pobudkę nam zafundował, to nie warto było próbować znów usnąć.
Lizbona powitała nas pięknym słońcem, błękitnym niebem i zaskakująco wysoką temperaturą. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek podczas tej podróży będę mogła spacerować w krótkim rękawku. Co więcej, ja jestem zmarzlakiem, więc sobie możecie wyobrazić, jak cieplutko tam wówczas było. A przypominam, że moja podróż po Portugalii przypadła na listopad.
Niestety ta piękna pogoda nie zdołała odczarować mojego pierwszego wrażenia na temat tego miasta. Wieczorna Lizbona była przeciętna a ta za dnia też jakoś specjalnie mnie nie zachwyciła. Przede wszystkim drażniły mnie wszędobylskie tłumy. Na każdym kroku ludzie. Turyści, mieszkańcy, nie ma znaczenia, Lizbona jest okropnie zatłoczona. Na szczęście udało nam się tak obrać trasę, aby te największe tłumy ominąć i w miarę na spokojnie spędzić dzień w portugalskiej stolicy. Spodziewajcie się więc w tym wpisie wielu miejsc spoza utartego szlaku.
Jardim da Estrela
Na sam początek poszłyśmy do pobliskiego parku Jardim Guerra Junqueiro zwanego również parkiem gwiazdy – Jardim da Estrela. Został on założony już w XIX wieku na styl angielski. Jest ogromny. Na jego terenie znajduje się między innymi restauracja i biblioteka. Jest tam też wiele placów zabaw i oczywiście ławeczek niemalże pod każdym drzewem. A słynie głównie z tego, że u jego początków, bram do parku pilnował prawdziwy lew. Zamknięty w klatce, więc dla lwa nie był to zbyt przyjemny epizod, ale park dzięki temu zyskał na popularności.
W moim odczuciu jest to bardzo przyjemne miejsce, ale i tutaj ilość odwiedzających nieco mnie zaskoczyła. Chwilkę posiedziałyśmy w cieniu drzew, pospacerowałyśmy alejkami i ruszyłyśmy dalej.
Basilica da Estrela
Po wyjściu z parku naszym oczom ukazała się ogromna bazylika do Sagrado Coração de Jesus. Została konsekrowana w 1789 roku i była pierwszym kościołem na świecie p.w. Najświętszego Serca Jezusowego. Już w XVIII wieku była to jedna z najbardziej monumentalnych budowli w Lizbonie. Dzisiaj kościół został przyćmiony przez inne zabytki, ale warto było zajrzeć do środka. Nareszcie znalazłyśmy miejsce, gdzie można było odetchnąć od gwaru miasta.
Tapada das Necessidades
A potem znowu postanowiłyśmy się zgubić w labiryncie parkowych alejek. Chociaż tym razem park, który pojawił się na naszej trasie, był niezwykle spokojny. Rzekłabym nawet, że uśpiony. Park das Necessidades. Niby w samym centrum gwarnego miasta, a jednak gdy tylko tam weszłyśmy, poczułyśmy się trochę jak na peryferiach malutkiego miasteczka. Park sprawiał wrażenie nieco zaniedbanego i opuszczonego, a może i nawet zapomnianego. Pozostały tam tylko koguty (!). No kto by się tego spodziewał? Rzesze kogutów w sercu Lizbony.
Biorąc pod uwagę, że jest to jeden z najstarszych parków w Europie (został założony w 1742), byłam naprawdę zaskoczona jego spokojną atmosferą. Na tablicy przy wejściu można przeczytać, że wizyta w tym miejscu jest niemalże punktem obowiązkowym, ale patrząc na ilość spacerujących tamtejszymi alejkami, odniosłam wrażenie, że jednak mało kto tam zagląda.
Co ciekawe, na terenie parku działa szkoła. Dzieci podczas przerwy śniadaniowej wychodzą na ciekawie zaaranżowaną polankę, gdzie spokojnie pod okiem opiekunek mogą cieszyć się świeżym powietrzem. Świetne miejsce. Niestety tuż obok mamy nagryziony zębem czasu budynek, do którego lepiej się nie zbliżać, bo sprawia wrażenie, jakby zaraz miał się zawalić. Z resztą jest otoczony płotem, a wszystkie bramy są zamknięte na kłódki, więc i tak nie da się bliżej podejść. Wizerunek parku ratuje oranżeria, przepiękna szklana konstrukcja. Miłym zakątkiem jest również aleja kaktusów. Tam poczułam się tak jak bym była na Teneryfie albo w jakimś innym bardziej egzotycznym miejscu.
Stamtąd miałyśmy rzut beretem na niepozorny punkt widokowy tuż naprzeciwko Pałacu das Necessidades. Choć miejsce było naprawdę zaciszne i przyjemnie cieplutkie, same widoki jakoś mnie nie zachwyciły. Nie chciałabym tak negatywnie pisać, ale nic na to nie poradzę, że Lizbona nie skradła mojego serca i niewiele było tam miejsc, którymi bym się potrafiła tak naprawdę szczerze zachwycić. Niemniej idziemy już powolutku właśnie w kierunku nieco ciekawszych atrakcji.
LX Factory
Trafiamy do dzielnicy hipsterskiej Lx Factory. Jest to swego rodzaju miejsce targowe. Po części związane ze sztuką. Panuje tam industrialny klimat, gdyż sklepiki i restauracje zostały założone na terenie dawnych zabudowań fabrycznych. Klimat nieco podobny do łódzkiej Manufaktury. Mnóstwo sklepików z rękodziełem i lokalnymi wyrobami. Sporo też nietypowych restauracji. W jednej z nich zatrzymujemy się na lunch. Mnie naszła ochota na rybkę, więc wybrałam tamtejszą rybę corvina z dyniowym pure. A do tego przepyszny napój.
Santo Amaro
Po obiedzie pełne świeżej energii postanawiamy, że przejdziemy się na pieszo do jednego z najbardziej charakterystycznych punktów na mapie Lizbony czyli pod manuelińską wieżę Belém. Oczywiście po drodze zahaczając o inne atrakcje. I tak trafiamy na przykład do kolistego kościoła, a właściwie kaplicy Santo Amaro. Świątynia jest usytuowanego w wyższych partiach Lizbony, więc z przykaplicznego placu rozciągał się panoramiczny widok między innymi na rzekę.
Natomiast sama kapliczka również ma się czym pochwalić i warto tam zajrzeć. Została wybudowana w XVI wieku. Wzrok przyciąga nie tylko sama kolista konstrukcja, ale również przepiękne azulejos przedstawiające życie i cuda patrona kapliczki, św. Amaro.
Jardim Alonso de Albuquerque
Następnie z powrotem wracamy w niższe partie Lizbony i tam już zostajemy. Zbliżamy się do rzeki Tag, która właśnie tutaj w Lizbonie uchodzi do oceanu. Najpierw spacerujemy sobie spokojnie wzdłuż rzeki. Później zaś przechodzimy na drugą stronę ulicy, co wcale nie jest takie łatwe, bo droga jest szeroka i tylko w kilku miejscach jest możliwość jej przekroczenia bez ryzyka wpadnięcia pod pędzący samochód.
Zaglądamy do kolejnego parku. Obszary zielone to moje ulubione punkty na mapie dużych miast. Zawsze można znaleźć tam spokój i wytchnienie od gwaru i hałasu. Tutaj było podobnie. Również mnóstwo Portugalczyków przyszło tutaj odpocząć po pracy. Wiele osób odpoczywało sobie na kocykach rozłożonych w cieniu drzew. A inni po prostu spacerowali parkowymi alejkami tak jak my. W ten sposób dotarłyśmy do zakątka wyciągniętego iście z azjatyckiego krajobrazu. Altana w stylu tajskiej świątyni znacznie się wyróżniała na tle europejskiego zagospodarowania terenu. Nie omieszkałyśmy więc przystanąć tam na dłuższą chwilę w celu wykonania setki takich samych zdjęć. Na szczęście jakoś mi się udało wyselekcjonować tylko te najlepsze i nie będę Was tutaj zarzucać dziesiątakami takich samych kadrów. Tym bardziej, że to tylko jeden budynek, a my w Lizbonie przez ten jeden dzień widziałyśmy jeszcze kilkanaście innych przepięknych obiektów.
Klasztor Hieronimitów
Między innymi dotarłyśmy pod klasztor, który już z zewnątrz imponował swoim ogromem. Przed wejściem czekała dość długa kolejka. A gdy podeszłyśmy bliżej, również dołączyłyśmy do grupy oczekujących, bo okazało się, że wejście jest darmowe i nie powinno potrwać długo, jak pozwolą nam wejść do środka.
Mosteiro Dos Jerónimos jest ogromnym kompleksem klasztornym, który został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W Portugalii figuruje też jako jeden z 7 Cudów Portugalii. Poza tym jest to największa perła stylu manuelińskiego.
Co najbardziej mnie urzekło? Sklepienie. W takich miejscach to najchętniej bym się położyła na podłodze i podziwiała tylko sufit, bo ciągłe zadzieranie głowy do góry nie jest zbyt wygodne. Na szczęście na wysokości wzroku też udało się odnaleźć kilka ciekawych elementów, jak chociażby misternie zdobione kamienne kolumny. Sięgające oczywiście ku samemu sklepieniu. Architektoniczne piękności. Chociaż podejrzewam, że większość zwiedzających wcale nie idzie tam, aby zachwycać się sklepienie, ale po to, by przystanąć przy grobie słynnego żeglarza Vasco da Gamy czy chociażby króla Manuela I, który właśnie zlecił budowę tego klasztoru.
My odwiedziłyśmy tylko jedną część klasztoru, a dokładniej kościół. Natomiast w pozostałych budynkach poklasztornych znajduje się np. Muzeum Morskie. Można również wybrać się na zwiedzanie poklasztornych wnętrz, na co tym razem się nie zdecydowałyśmy, bo dzień powoli zbliżał się ku końcowi, a my nadal nie dotarłyśmy jeszcze do naszego celu, czyli do słynnej wieży Belém.
Wieża Belém
I wreszcie tam dotarłyśmy. Wieża Belém jest chyba największym symbolem Lizbony. Wybudowana została nad brzegiem Tagu, w miejscu, skąd niegdyś wypływały w swoje odkrywcze ekspedycje żaglowce. Między innymi wypłynął stamtąd Vasco da Gama na swoją wyprawę do Indii i mówi się, że wieża Belém jest właśnie pamiątką po tamtym wydarzeniu. Jednak prawdziwa historia jest taka, ze wieżę tę wzniesiono przede wszystkim w celach obronnych, miała być punktem obserwacyjnym i broniącym dostępu do portu. Z czasem stała się również siedzibą celników, a później jej wnętrza były wykorzystywane na potrzeby więzienia. Dzisiaj jest po prostu najbardziej obleganym przez turystów obiektem w Lizbonie, w szczególności wieczorem, gdy słońce powoli zachodzi za horyzont. Byłam zaszokowana ilością osób wokół wieży. Niemniej udało się zrobić całkiem niezłe zdjęciach, na których tych tłumów wcale nie widać.
A ponieważ atmosfera była tam dość niespokojna właśnie ze względu na tłumy, nie czekałyśmy razem ze wszystkim na spektakl, jaki miała nam zafundować natura, ale ruszyłyśmy już w drogę powrotną. Wzdłuż rzeki, przeszłyśmy obok portu i pomnika na cześć odkrywców. Spokojnie spacerkiem doszłyśmy do mostu nie schodząc w ogóle z promenady. Później niestety kawałeczek musiałyśmy iść wzdłuż ulicy, a gdy z powrotem weszłyśmy na promenadę, tam już było znacznie więcej ludzi i spacer przestał być tak przyjemny.
Poniekąd był to wykańczający dzień. Prawdopodobnie niewielu decyduje się na przejście Lizbony wzdłuż właśnie na pieszo. Tamtego dnia zrobiłyśmy jakieś 24 km i na ostatnim odcinku do hostelu było naprawdę ciężko, więc wcale mnie nie zdziwiło, że jak tylko położyłam się do łóżka, zasnęłam i spałam do rana.
Pamiętam nasz jeden dzień w Lizbonie, był podany do Waszego. Mocno intensywny, ale zdecydowanie za krotki i za mało czasu mielsimy za zobaczenie wszystkiego dokładnie... Takie kilkugodzinne wycieczki mogą tylko zniechęcić do zwiedzania dużych miast. No ale mimo wszystko coś zobaczyliśmy i wiem że chce powtórzyć to jeszcze raz tylko tym razem troszkę wolniej :) Super opisała Julcia Waszą wyprawę do Lizbony :)
OdpowiedzUsuńMy w Lizbonie spędziłyśmy prawie 3 dni i chyba udało się zobaczyć wszystkie najważniejsze punkty, ale mimo wszystko Lizbona nie skradła mojego serca. Niestety tak to już jest, że nie wszystko może nam się podobać.
UsuńJula, pięknie sportretowałaś Lizbonę! Na mnie to miasto wywarło duże wrażenie i zapisało się w najlepszych wspomnieniach. Miałam chyba więcej szczęścia, bo nie doświadczyłam tłumów (poza wejściem do wieży Belem, gdzie na wejście oczekiwała kolejka turystów), bardziej upalna pogoda (sezon wakacyjny) dała nam się wówczas we znaki. Poza tym chyba to już taki urok metropolii - stolic europejskich, niezależnie od pory roku. Duże zagęszczenie samych mieszkańców a do tego sporo turystów, więc mam pewien dystans do tej kwestii mimo, że tak jak Ty nie lubię ani zwiedzać ani wypoczywać w otoczeniu tłumów ;-))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło!
Anita
Jestem świadoma, że w dużych miastach zawsze jest dużo ludzi bez względu na porę roku i atrakcyjność turystyczną i również staram się raczej na luzie podchodzić do takich miejsc i nie skreślać ich od razu na starcie, pomimo tego, że nie lubię tłumów, no ale Lizbona pod tym względem mnie przerosła. Są miejsca, które nas zachwycają, ale zdarzają się i takie, które już niekoniecznie wpadają w nasz gust i w moim przypadku Lizbona była właśnie tym drugim.
UsuńRównież pozdrawiam :)
Byłam w Lizbonie 7 lat temu i tęsknię za nią przeokrutnie. Zastanawiam się skąd wziąć więcej urlopu, żeby udało mi się polecieć do stolicy Portugalii. Miło było powspominać z Tobą moje ukochane miasto i troszkę mi przykro, że Tobie się nie podobało. Ale już za 2 miesiące będę na Twojej Majorce :)
OdpowiedzUsuńMnie też przykro, ale z drugiej strony uważam, że to jest piękne, że każdemu podoba się coś innego i możemy o tym dyskutować. Dzięki temu nasze podróże i życie nie są nudne.
UsuńCieszę się bardzo, że przylatujesz na Majorkę. Mam nadzieję, że będziesz zauroczona tą wyspą tak samo jak ja.
Pozdrawiam
Nie wiem skąd te tłumy w listopadzie, ja byłam w Lizbonie na początku maja i było spokojniej, chyba największe skupienie ludności w jednym miejscu spotkałam pod Pastéis de Belém :). Sporo miejsc faktycznie nie kojarzę ale za to trafiłaś do księgarni, odwiedzenie której marzy mi się teraz.
OdpowiedzUsuńNa to jak postrzegamy dane miejsce ma wpływ wiele czynników i chociaż mnie Lizbona bardzo się spodobała to rozumiem, że ktoś może mieć inne odczucia, chociaż zrozumienie tego przychodzi mi z trudem :). Jedyną złą rzeczą jaką pamiętam z Lizbony jest przeogromna ilość dealerów narkotykowych, normalnie co chwilę ktoś do nas podchodził i proponował różne używki, z istnieniu których nawet nie zdawałam sobie sprawy. Wkurzało mnie to trochę bo ja nawet nigdy w życiu nie zapaliłam papierosa i nie wiem jak mogę wyglądać na osobę szukającą "wspomagaczy" :). A tu ledwo jednej osobie odpowiedzieliśmy, że nie albo próbowaliśmy ją wyminąć, od razu podchodziła konkurencja :).
Poza tym Lizbonę bardzo lubię chociaż chyba nie aż tak bardzo jak Porto.
Fajnego weekendu.
Myślę, że po części winna była pogoda. Takie piękne słońce i wszyscy postanowili wyjść na zewnątrz. Pod wieżą Belem rzeczywiście było najwięcej ludzi, ale tego akurat się spodziewałam. W końcu to jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów w całej Portugalii.
UsuńKsięgarnia była niesamowita. Na szczęście udało mi się oprzeć pokusie zakupu książki. Jedną już i tak z Porto dźwigałam w plecaku :D
Dealerów rzeczywiście było mnóstwo, ale powiem Ci, że jakoś ich wyparłam z pamięci. Też mi trochę przykro, że Lizbona nie skradła mojego serca, ale nie można lubić wszystkiego. Poza tym Porto jest dla Lizbony sporą konkurencją.
Pozdrawiam
Te ogromne tłumy też przeszkadzają mi podczas zwiedzania, ale tak popularne miejsce zawsze są oblegane i raczej przyzwyczajam się do tego, że tak już będzie. W Rzymie byliśmy pod koniec października licząc na trochę więcej luzu, ale nic z tego. I tak na zdjęciach ich za bardzo nie widać. A zachód słońca zgotował Ci piękną nagrodę za kilometry w nogach. W sumie wyszedł całkiem ładny wpis:)))
OdpowiedzUsuńWłaśnie przez te tłumy wciąż odkładam wyjazd do Włoch i do Rzymu właśnie. Boję się strasznie. A jednocześnie tak bardzo chciałabym zobaczyć to wieczne miasto.
UsuńZachód słońca był cudowny.