Tytuł dzisiejszego wpisu może i nie jest najpiękniejszy, ale jak najbardziej oddaje różnorodność dziesiątego dnia naszej podróży po Estonii. Było intensywnie, było barwnie, było po prostu cudownie. Dokładnie rok od tamtego dnia publikuję stamtąd relację i powiem Wam było to bardzo miłe uczucie, znów tam wrócić chociażby wspomnieniami. Mam nadzieję, że i Wy zachwycicie się kolejnymi estońskimi perełkami, jakie udało nam się wtedy odkryć.
Końcówka sierpnia w Polsce to już taki przełom babiego lata i początków jesieni. Na Majorce to wciąż szczyt sezonu, mimo to pogoda momentami robi się kapryśna i niebo nam się zachmurzy. Tak właśnie było ostatniego dnia sierpnia. Zero słońca, ciemne chmury, temperatury trochę przystępniejsze, ja miałam dzień wolny, to sobie wymyśliłam, że po południu albo już nawet wieczorkiem, jak już ogarnę całe życie, wyjdę sobie na trekking. Nie uwierzycie, ale jak się zaczęłam zbierać, to chmury się rozstąpiły i wyszło słońce i ta fajna temperatura wróciła do stanu poprzedniego, czyli jakieś 30 stopni. Ale skoro byłam już spakowana i zmotywowana, postanowiłam swój plan zrealizować.