Dzień 11: Parnu ~ estoński Sopot

Po dość intensywnym poprzednim dniu, ten był raczej spokojny i nie aż tak obfity we wrażenia, co sprawiło, że zamiast skupić się na doznaniach i docenianiu nowo odkrywany miejsc, myślałam głównie o tym jak mi zimno.

Poranek był dosyć przyjemny, bo świeciło słonko i troszkę nas ogrzewało. Po tym jak się spakowałyśmy, załadowałyśmy nasze bagaże do samochodu i wyszłyśmy na spacer nadmorską promenadą. Parnu, czy też po polsku Parnawa, jest najsłynniejszym nadmorskim kurortem w Estonii. Porównuje się je troszeczkę do naszego Sopotu, choć uważam, że jednak u nas jest dużo ładniej. Cóż, Parnu mnie nie zachwyciło. Chyba okazało się największym estońskim rozczarowaniem. Naprawdę, na tle innych perełek w tym kraju wypada blado.

Promenada jest długa, co jakiś czas są ławeczki i oczywiście hotele w okolicy. Nawet my nocowałyśmy w mieszkaniu przeznaczonym dla turystów przyjeżdżających tam w sezonie. Plaża szeroka, piaszczysta. Tylko że woda o tej porze roku już bardzo zimno, więc nawet nie próbowałam się zbliżać. 

Wreszcie doszłyśmy do ujścia rzeki. Nie było możliwości dalszego spaceru plażą, ale można sobie było wyjść w głąb morza po falochronie. Z racji na dość duży wiatr, ja się na tę wędrówkę nie zdecydowałam, bo spodziewałam się, że tam dalej w morze będzie jeszcze chłodniej. Moje towarzyszki natomiast poszły na sam koniec falochronu, a ja tymczasem usiadłam na jakiejś kłodzie w miejscu osłoniętym od wiatru. Obserwowałam ludzi, ale nie przechodziło ich tamtędy zbyt wielu. Podjadłam trochę i z braku lepszych zajęć zaczęłam szukać pracy, co skończyło się małą depresją. W tamtym momencie nawet przez myśl mi nie przeszło, że zostanę rezydentką biura podróży. Życie lubi zaskakiwać.

Spacer po falochronie okazał się dłuższy, niż wszystkie zakładałyśmy, więc siedząc tak godzinę na tej kłodzie, zmarzłam niemalże na kość. Tak więc gdy dziewczyny już wróciły, na rozgrzewkę szybkim krokiem ruszyłyśmy w stronę centrum miasta, które niczym szczególnym się nie wyróżniło. Przed podróżą natknęłam się właśnie na to porównanie Parnu do Sopotu i teraz próbowałam znaleźć jakieś podobieństwa, ale raczej z marnym skutkiem. Niektóre domki można by porównywać z tymi sopockimi, ale czy ja wiem? Sopot zdecydowanie ładniejszy. Swoją drogą, chyba jeszcze nigdy o nim tutaj na blogu nie pisałam, więc może czas nadrobić i te zaległości. Tym bardziej, że tuż przed podróżą do Finlandii i Estonii, spacerowałam sobie po molo. 

W porze obiadowej skusiłyśmy się na posiłek w restauracji. Chociaż główną chyba motywacją była niska temperatura i potrzeba ogrzania się. Wybrałyśmy najbardziej zachwalane miejsce w Parnu, czyli restaurację Nikolai z tradycjami. Lokal bardzo przyjemny, normalny, ceny też przystępne, a jedzonko smaczne. Na początek zamówiłyśmy ciepłą herbatę. Na przystawkę typowy w Estonii chlebek czosnkowy – palce lizać. Natomiast na główne danie to, co widzicie na zdjęciu: piure ziemniaczane z panierowaną piersią z kurczaka i sałatką. Dobre i niesamowicie sycące. Restauracja godna polecenia. 

Po obiadku pospacerowałyśmy jeszcze trochę po centrum, a później prosto do autka i w drogę do Virtsu. Jest to niewielkie miasteczko na zachodnim wybrzeżu Estonii. Turystycznie mało ciekawe, my nawet nie specjalnie miałyśmy ochotę na jego zwiedzanie. Pojechałyśmy tam dlatego, że to właśnie stamtąd odpływają wszystkie promy na największą estońską wyspę Saaremaa. 

Ponieważ do przystani promowej dotarłyśmy przed czasem, zatrzymałyśmy się jeszcze na szybkie zakupy. Zrobiłyśmy zapasy na kolejne dni właśnie w Virtsu, aby trochę przyoszczędzić, bo wyczytałyśmy, że ceny na wyspie są znacznie wyższe. Również zatankowałyśmy nasze autko do pełna, by na spokojnie móc objechać całą Saaremę. 

Gdy wskazówki zegara zaczęły się zbliżać do godziny 18:00, podjechałyśmy do bramek, kupiłyśmy bilet na prom, który nas wyniósł 5,80 za osobę. Płacimy za samochód plus za pasażerów. I ustawiłyśmy się w kolejce. Akurat tak się nam trafiło, że byłyśmy pierwsze w naszym rzędzie i dla naszej pani szofer było to nieco stresujące, bo nigdy na prom samochodem nie wjeżdżała. Na szczęście wszystko poszło bardzo sprawnie i prosto. Emocje mimo wszystko były, bo jednak było to nie lada przeżycie. Podróże są super, bo dają nam możliwość cieszenia się z takich małych rzeczy, jak chociażby wjazd autem na prom. 

Kiedy na promie usłyszałyśmy sygnał dźwiękowy, wysiadłyśmy z samochodu, aby popatrzeć na oddalający się ląd i jednocześnie zbliżającą się coraz bardziej wyspę. Pogoda choć pochmurna, była dość przyjemna i wcale nie bujało. Cały rej to jakieś pół godziny. Wyobraźcie sobie, że niektórzy Estończycy tym promem pływają sobie tak codziennie, np. do pracy. Dla mnie to istny kosmos. 

Prom dopływa do miasta Kuivastu, a stamtąd prostą drogą jedziemy do stolicy wyspy Saaremaa, czyli do Kuressaare, gdzie już miałyśmy zarezerwowany nocleg. W drodze dzwonimy do właścicieli mieszkania, aby umówić się na przekazanie kluczy. Najczęściej w ogóle nie spotykałyśmy właścicieli wynajmowanych mieszkanek, ale od czasu do czasu fajnie pogadać sobie z jakimś lokalem. Pan był troszeczkę zaskoczony naszą międzynarodową grupą, ale bardzo miły, ciepło nas powitał, pokazał mieszkanko i życzył nam udanego pobytu na wyspie. 

Ponieważ na miejsce dotarłyśmy dość późno i robiło się już ciemno, zwiedzanie zostawiłyśmy na kolejne dni, a ten dłuższy niż zazwyczaj wieczór, wykorzystałyśmy na to, by zrobić pranie, a nawet dwa i zjeść na spokojnie kolację. Takie lżejsze dni w podróży też są potrzebne.

Jak widzicie, w porównaniu z poprzednim bardzo intensywnym dniem, ten był spokojniejszy. Ale tak to już jest w tych dłuższych podróżach, że czasami też trzeba przystopować i nieco odpocząć. Natomiast nazajutrz znowu weszłyśmy na pełne obroty i już teraz mogę Wam powiedzieć, że Saaremaa to zaraz po Majorce, moja najulubieńsza wyspa. 

Komentarze

  1. Pewnie podobieństwo między Sopotem a Parnu jest czysto funkcjonalne, a nie z powodu równie ciekawej architektury czy przytulnych ciekawych zakątków.

    Natomiast tego promu to Wam zazdroszczę, oczywiście na falochron czy też mole także bym się wybrał, bo chłód to ostatnia z rzeczy która mnie zniechęca

    To już nie jesteś au paire lecz rezydentką? Czy łączysz te prace? Dalej na Majorce? Jakie to biuro?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba masz rację. Parnu to po prostu najbardziej popularny nadmorski kurort w całej Estonii stąd to porównanie do naszego Sopotu.

      Ja tam nie jestem wielką fanką mol i pomostów, dlatego w ogóle nie żałuję. Natomiast nigdy nie odmówię wspięcia się na wieże. Dużo bardziej wolę być w chmurach niż w otoczeniu wody.

      Wciąż na Majorce, w tej kwestii akurat nic się nie zmieniło. Aupairing porzuciłam w zeszłym roku, a potem tak jakoś się tułałam to tu to tam i wreszcie dostałam pracę jako rezydentka Rainbow.

      Usuń
  2. Bardzo ładne  i klimatyczne zdjęcia. Lubię takie post, jest w nich szczerość, którą ogromnie cenię. Coś tam z Sopotu widzę. Mało mnie było za granicą, to też mi się tam podoba. Dziękuję Ci za bardzo przyjemny post i niech kolejne wyprawy Cię zachwycą, zero smuteczków, rozczarowań, niech będzie cudnie. :) Miłego dnia. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja już jestem na takim etapie podróżoholizmu, że żadna wyprawa mnie nie rozczarowuje i wszystko mnie zachwyca :D
      Dziękuję za te wszystkie miłe słowa.
      Pozdrawiam cieplutko.

      Usuń
  3. I tak znalazłaś tam ładne miejsca! Przynajmniej na zdjęciach tak to wygląda. Nawet plaże tylko dla pań mają! Ciekawe, czy dla facetów też były?
    Chlebek czosnkowy rzeczywiście wygląda bardzo apetycznie, ślinka aż cieknie.
    Czekam więc na tę drugą po Majorce najulubieńszą wyspę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że tak jak wszędzie w tamtych czasach, plaże były po prostu podzielone na męskie i żeńskie, no a tu akurat taka pozostałość.
      Jak sobie teraz myślę o tym chlebku, to z przyjemnością znów bym zjadła, ale dzisiaj na obiadek coś innego, a po obiadku zabieram się za pisanie o wyspie, także myślę, że w tym tygodniu będziesz mogłam sobie o niej poczytać.
      Pozdrawiam

      Usuń
  4. Ja też żadnego podobieństwa do Sopotu nie widzę i to nie tylko dlatego, że Sopot dużo ładniejszy. Architekturę też ma inną zupełnie. Takie dopływanie do pracy to super sprawa, też bym tak mogła 😊. Czosnkowe chlebki to również przysmak na Litwie, można jeszcze zamówić posypane tartym serem i zapiekane, uwielbiam! Najpiękniejsze z tych powyższych zdjęć to te znad morza/ rzeki, podoba mi się też ta kamienica z balkonikiem i oknem zabitym dechą 🙂.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja bym tak nie chciała dopływać... Wyobrażasz sobie, że nagle zrywa się silny wiatr, sztorm i muszą wstrzymać wszystkie promy a ty czekasz na brzegu i nie możesz po pracy wrócić do domu? Nie przepadam za jednostkami pływającymi :D Za to chlebek czosnkowy jak najbardziej przypadł mi do gustu. Na Litwę wtedy też dotarłam, ale spędziłam tam tylko jeden dzień w Wilnie, także będę musiała jeszcze kiedyś wrócić i nadrobić zaległości, również te kulinarne.
      Pozdrawiam

      Usuń
  5. Jak patrze na te domki to kojarzą mi sie trochę z norweską zabudową, a nawet duńską, ale bardziej norweską :) te kolory i deski na zewnątrz. Czytając Twoją opowieść sama zmarzłam brrrrr, jak jak nie znoszę zimna i zwiedzania jak jest zimno... Pamiętam jak zwiedzaliśmy hotel lodowy w Szwecji, 3 godziny zwiedzania, ja ubrana w narciarskie spodnie puchowa kurtkę i tak przemarzłam że przez całą noc nie mogłam się rozgrzać... Takie ładne miejsc ale sam lód i, mróz i ziąb okropny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, Estonia jest jeszcze troszkę taka skandynawska :) Mnie na samo wspomnienie jest zimno :D Zawsze chciałam zobaczyć takie budowle z lodu, ale trochę mnie teraz odwiodłaś od tego pomysłu haha

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram