Dzień 10: zamki, ruiny, mosty, kościoły, bagna i trzęsawiska

Tytuł dzisiejszego wpisu może i nie jest najpiękniejszy, ale jak najbardziej oddaje różnorodność dziesiątego dnia naszej podróży po Estonii. Było intensywnie, było barwnie, było po prostu cudownie. Dokładnie rok od tamtego dnia publikuję stamtąd relację i powiem Wam było to bardzo miłe uczucie, znów tam wrócić chociażby wspomnieniami. Mam nadzieję, że i Wy zachwycicie się kolejnymi estońskimi perełkami, jakie udało nam się wtedy odkryć.

 

Helme - mała mieścina z ogromem atrakcji

Po raczej spokojnym dniu w drodze pomiędzy Tartu i Valgą, kolejny dzień był intensywny i obfity w zwiedzanie nowych miejsc. Na rozruch rozpoczęłyśmy od porannego spaceru wokół ruin dawnej warowni Helme.

Zamek wybudowano na wzniesieniu, więc aby zobaczyć ruiny musiałyśmy się wspiąć z parkingu (przy samej drodze) na sam szczyt. Miejsce nie jest w żaden sposób zabezpieczone i można dotrzeć niemalże w każdy zakamarek. Wiąże się to też z pewnym ryzykiem, ale nam udało się wyjść cało ze zwiedzania tego zamku, albo raczej jego pozostałościami.

Twierdza Helme datowana jest na wiek XIV. Była ona siedzibą rycerzy Zakonu Kawalerów Mieczowych, jeśli cokolwiek Wam to mówi. Nie będę się tutaj rozpisywać na temat historii tego miejsca, bo nie o to tutaj chodzi. Ale może zainteresuje Was pewna legenda związana z tym miejscem. Mówi się, że podczas budowy twierdzy, w jej murach zamurowano ciało młodej dziewczyny, co miało sprawić, że zamek będzie niezniszczalny. Historia jednak zweryfikowała tamte dawne wierzenia, bo niestety w XVII wieku podczas wojny szwedzko-rosyjskiej, zamek w Helme zdobyto i zburzono. Po dawnej warowni pozostało tylko kilka murów (może właśnie tych ze szczątkami tamtej nieszczęśnicy), które dają nam wyobrażenie tego, jak to miejsce mogło wyglądać w średniowieczu. 

I jeszcze krótka dygresja w temacie średniowiecza. Gdy sobie przygotowywałam zdjęcia do tego wpisu, włączyłam sobie muzykę na yt i trafiłam na hit wieków średnich. Cover jednej z najpopularniejszych piosenek Metallici w średniowiecznej aranżacji. Posłuchajcie sobie tutaj. Ja się zakochałam w tym wykonaniu. 

Wrota piekieł

Kiedy już zajrzałyśmy do wszystkich zamkowych komnat, parkowymi ścieżkami zeszłyśmy do podnóża twierdzy, a tam niespodzianka! Niewielka jaskinia, do której można było wejść i poczuć się jak prawdziwy jaskiniowiec. Ta wysoka na 3 metry grota wydrążona w piaskowcu wielokrotnie była wykorzystywana jako schronienie w czasach wojen. Jaskinie Helme to kompleks siedmiu podziemnych komnat, niestety część z nich już jest niedostępna, gdyż sklepienie uległo zawaleniu. Największa z sal była ochrzczona mianem Kaplicy Mojżesza. Jest to o tyle ciekawe, że niegdyś jaskinie te były uznawane za wrota do piekieł. 

Później przespacerowałyśmy się jeszcze po parku, który nagle zamienił się w las, a my rozpoczęłyśmy poszukiwania magicznego źródełka, którego wody niby mają właściwości lecznicze. Przy okazji nieźle się ubłociłyśmy, a magii żadnej nie doświadczyłyśmy. Tamten postój trwał zdecydowanie dłużej niż planowałyśmy właśnie dlatego, że na każdym kolejnym kroku odkrywałyśmy coś nowego, co można było w pobliżu zobaczyć. Taka właśnie jest cała Estonia. Zatrzymujesz się gdzieś, a tam okazuje się, że w okolicy jest coś jeszcze ciekawego i tak powoli w tej Estonii się zatraciłyśmy.

Viljandi

Stamtąd ruszyłyśmy już prosto do Viljandi. Jak się okazuje nazwa tego miasta została przetłumaczona na język polski i brzmi zupełnie inaczej niż w Estonii, bo po polsku jest to Felin. Nigdy wcześniej tej polskiej wersji nie słyszałam i dla mnie Viljandi już na zawsze pozostanie Viljandi. 

Jest to jedno z najczęściej odwiedzanych przez turystów miasteczek w Estonii. Rzeczywiście było to widać, bo nawet we wrześniu spotkałyśmy tam sporo obcokrajowców. Ponadto jest to stolica muzyki folkowej, a dokładniej średniowiecznych brzmień. Odbywa tam się największy festiwal muzyczny tego typu. Poza tym Viljandi jest miastem truskawki, ale nie pytajcie dlaczego…

Kościół św. Jana Chrzciciela

Najpierw swoje kroki skierowałyśmy do kościółka ewangelickiego p.w. św. Jana Chrzciciela. Został on wybudowany w niezwykle urokliwym miejscu, bo na takiej a la wysepce, na którą przechodzimy przez drewniany most. Już z mostu mamy świetny widok na front kościoła, który jest jednocześnie dzwonnicą będącą domem dla 25 dzwonów, stając się tym samym największą dzwonnicą w całej Estonii. Świątynia została wybudowana w XVII wieku na ruinach dawnego klasztoru franciszkańskiego. W trakcie wojen wielokrotnie kościół niszczony i później odbudowywany starając się mu nadać jego pierwotny wygląd. W latach 50. XX wieku z kościoła zrobiono magazyn i być może właśnie stąd to bardzo surowe wnętrze. Funkcje religijne przywrócono mu pod koniec ubiegłego wieku. Na mnie to miejsce zrobiło ogromne wrażenie. Podobała mi się cisza i w ogóle cała atmosfera panująca w środku. Zaskoczyło mnie, że w utworzono również kącik dla dzieci z zabawkami. Myślę, że jest to bardzo fajne rozwiązanie. Poza tym jeszcze nigdy w żadnej świątyni nie widziałam akwarium z pływającymi rybkami! Zdecydowanie jeden z piękniejszych kościółków, jakie miałam okazję zobaczyć. Bardzo przyjazny. 

Mostem linowym do zamku

Jak już się w tym kościele tak trochę wyciszyłyśmy, to mogłyśmy ruszyć ku kolejnej emocjonującej przygodzie. Postanowiłyśmy zdobyć kolejny zamek. Viljandi jest miasteczkiem położonym na wzgórzu nad jeziorem o tej samej nazwie. Ale to wzgórze jest poprzecinane wieloma dolinami, w właściwie głębokimi okopami, co tworzy nam idealną scenerię dla budowy zamku nie do zdobycia. Czy na pewno? Niestety. Twierdza stale rozbudowywana przez kilka stuleci, na skutek niszczycielskich wojen polsko-rosyjsko-szwedzkich uległa w końcu zniszczeniu. Do dnia dzisiejszego zachowało się tylko kilka ceglanych murów. Tworzą one jednak bardzo piękne i romantyczne miejsce. Można tam spędzić miły poranek, zjeść drugie śniadanie z widokiem na jezioro i oczami wyobraźni zobaczyć tego samotnego rybaka marzącego o niebieskookiej dziewczynie. Gdyby ktoś chciał się wczuć w ten klimat, to zachęcam do posłuchania piosenki opowiadającej historię rybaka z Viljandi.

No, ale ja tu już się rozpisałam na temat samych ruin, a w ogóle nie powiedziałam, w jaki sposób się tam dostałyśmy. Bo tak jak wspomniałam, wzgórze zamkowe jest oddzielone od reszty miasteczka głębokimi wykopami, więc nie tak łatwo ten zamek zdobyć. Aby uzyskać dostęp do ruin, w 1931 roku Viljandczycy wybudowali 50-metrowy most linowy zawieszony nad doliną o głębokości 15 m. I takim właśnie mostem przeszłyśmy sobie na drugą stronę. Most ten jest jednym z symboli miasta (zaraz po truskawkach) i to właśnie tam zmierzają wszyscy turyści. Na szczęście tamtego dnia nie było aż tak tłumnie, ale i tak troszkę się naczekałyśmy zanim na most weszłyśmy, bo chciałyśmy zrobić jakieś fajne zdjęcia bez ludzi. 

A jak już byłyśmy na drugiej stronie, to ja przepadłam. Nie wiem dlaczego, ale wszystkie ruiny zawsze robią na mnie ogromne wrażenie i mogłabym się tam wśród nich tak przechadzać bez końca. O ile oczywiście nie byłoby aż tak zimno, o czym stale przypominają mi moje notatki z podróży. Na zdjęciach tego chłodu nie widać i poniekąd trochę o tych niskich temperaturach i lodowatym wietrze zapomniałam, dlatego dobrze, że mam jeszcze na pamiątkę zapiski sporządzane w trakcie podróży, w których jest zawsze wiele szczególików, o których normalnie by się zapomniało. 

Ceglany kościół św. Pawła

Zamkowe wzgórze opuszczamy mostem po drugiej stronie a tam huśtawka, której dziewczyny nie potrafiły sobie odpuścić. Ja już byłam tak zmarznięta, że nawet na takie miłe zabawy nie miałam ochoty; chciałam po prostu iść. Poszłyśmy więc i dotarłyśmy do kolejnego kościółka, tym razem ceglanego, p.w. św. Pawła. Obeszłyśmy kościół dookoła kilkukrotnie. Próbowałyśmy dostać się do środka, ale wszystkie drzwi były zamknięte. Aż tu nagle otwierają się niewielkie drzwi od zakrystii i wychodzi stamtąd jakaś Pani. Tak się jej przypatrujemy i zastanawiamy, czy mogłybyśmy tam wejść, ale niezdecydowanie i nieśmiałość troszkę nas hamuje, więc dalej sobie tam wokół tego kościoła krążymy i o czymś między sobą rozmawiamy, robiąc przy tym zdjęcia okolicy i pierwszych oznak jesieni. Pani siedzi już w samochodzie, otwiera okno i coś do nas woła po estońsku. My do niej po angielsku, że nie bardzo rozumiemy, ale koniec końców, jakoś się dogadałyśmy. Pani po prostu chciała nas zachęcić, żebyśmy jednak weszły tamtym wejściem do środka i sobie ten kościół od wewnątrz obejrzały. Tak też zrobiłyśmy i przy okazji nieco się w środku ogrzałyśmy i uchroniłyśmy przed chłodnymi powiewami wiatru. 

Posiadłość Olustvere 

Z kościoła wracamy już do samochodu, po drodze zatrzymując się w centrum handlowym na siku i jedziemy dalej. Daleko jednak nie zajechałyśmy, bo już po jakichś 30 minutach zatrzymujemy się na parkingu przy posiadłości Olustvere. Nie wydaje mi się, aby było to bardzo popularne miejsce, ale ja chyba właśnie takie lubię. 

Pierwsze kroki kierujemy do dworku, w którym znajduje się informacja turystyczna. Okazuje się, że zwiedzanie to koszt 1 euro od osoby. Cena śmiesznie niska, więc bez większego zastanowienia płacimy Pani w kasie i ruszamy na spacer po wielkim domu. Częściowo jest to muzeum, a częściowo miejsce różnych konferencji i mniejszych spotkań. W kolejnych pokojach widzimy aranżacje wnętrz z epoki. Można sobie usiąść przy stoliku z widokiem na park i poczuć się jak bohaterka powieści Jane Austen. Mnie najbardziej w tym wszystkim zachwyciły skrzypiące drewniane podłogi i przepiękne schody. Buszowałyśmy po tym domu, jak po własnym. Odkrywałyśmy wszystkie zakamarki, więc nagle doszłyśmy również dla części przeznaczonej dla służby. Do tej pory takie miejsca widziałam tylko w filmach kostiumowych, a tutaj mogłyśmy tego wszystkiego osobiście doświadczyć. A dodatkowym plusem był fakt, że nikt nas nie trzymał za rękę i chodziłyśmy tam, gdzie nam się podobało, no i gdzie drzwi były otwarte. 

Kiedy miałyśmy już obcykane wszystkie korytarzyki i pokoiki w dworku, wyszłyśmy na spacer po rozległych terenach parkowych i gospodarczych. Natknęłyśmy się na zakątki bardziej i mniej urokliwe. Na budynki pięknie odrestaurowane, a także na te z obdrapanymi murami, co też przecież ma swój klimat. 

Nie miałam żadnych oczekiwań co do tego miejsca. Trudno nawet mi cokolwiek powiedzieć o tym miejscu. Jednakże moje wspomnienia stamtąd są jak najbardziej pozytywne. Panował tam klimat właśnie takie XIX-wiecznej angielskiej posiadłości wyjętej wprost z powieści Austen, ale chyba już się powtarzam. 

Park Narodowy Soomaa

Olustvere tamtego dnia było ostatnim miejscem, w którym mogłyśmy zobaczyć dawną architekturę Estonii. Były zamki, a właściwie ich ruiny, kościoły mniejsze i większe, dworki, budynki gospodarcze… Mało jednak miałyśmy kontaktu z naturą tego dnia. Jakoś trzeba było te zaległości nadrobić, toteż udałyśmy się na spacer ścieżkami Parku Narodowego Soomaa.

Park Narodowy Soomaa obejmuje tereny podmokłe Estonii. Na wiosnę większa część parku jest zalana i w ogóle niedostępna. Zalane są też tamtejsze drogi, więc nawet nie da się przez te rejony wówczas przejechać. Podczas naszego pobytu w Estonii było sucho i jak najbardziej mogłyśmy przemierzać ciche i dzikie tereny Soomaa. Na początek zatrzymałyśmy się przy niedługiej ścieżce przyrodniczo-edukacyjnej. Zostawiłyśmy samochód na niewielkim parkingu przy drodze i według oznaczeń ruszyłyśmy na spacer. Dotarłyśmy na niewielką polanę, gdzie była toaleta! W Estonii nawet w najgłębszym lesie znajdzie się jakiś cywilizowany kibelek. Poza tym nawet w najdzikszych miejscach mamy zasięg telefoniczny, więc nie ma obawy, że stracimy dostęp do map i gdzieś się w tej dziczy zgubimy. Odbiegam jednak od tematu. Zostawmy więc te prozaiczne kwestie i ruszajmy na spotkanie z naturą. 

Powoli wchodzimy w głąb lasu. Ponieważ teren nawet teraz jest lekko podmokły, na całym szlaku mamy drewnianą kładkę. Idąc nią, nawet bez map, trudno byłoby się zgubić, bo po prostu nie da się zejść ze szlaku. No chyba że ktoś bardzo chce się troszkę pomoczyć w bagnie. 

Szczerze mówiąc pierwsze wrażenie z PN Soomaa nie było zbyt pozytywne. Szlak był krótki i niewymagający, ale zupełnie nieinteresujący. Szłyśmy między drzewami, krzakami, widoków praktycznie żadnych. Klimat też taki średni. Cieszyłam się, że pętla nie była zbyt długa i po niecałej godzinie byłyśmy już  z powrotem przy samochodzie. 

Błąd nasz był taki, że zupełnie się nie przygotowałyśmy na trekking po tych terenach. Nie miałyśmy pojęcia, które szlaki wybrać, bo na wszystkie niestety nie miałyśmy czasu. Tak więc z tego pierwszego szlaku przetransportowałyśmy się do centrum informacji turystycznej. Miałyśmy sporo szczęścia, bo weszłyśmy tam tuż przed zamknięciem. Bardzo miła Pani podpowiedziała nam, którą trasę powinnyśmy wybrać, która jest najładniejsza i najlepiej oddaje ducha tych terenów. Przy okazji zapatrzyłyśmy się w kilka mapek i ulotek, no i nie zatrzymywałyśmy Pani dłużej, bo pewnie chciała jechać już do domu. Ciekawe, jak ta jej praca tam wygląda, bo jednak Soomaa to teren odludny i nie wiem, jak wiele osób faktycznie tam jeździ na spacery, więc może się okazać, że babka tam całymi dniami sama przesiaduje w tej dziczy. 

Pani zaproponowała nam, żebyśmy pojechały zobaczyć szlak Ignatsi. Ale na mapie zauważyłyśmy, że po drodze będziemy mijać wieżę widokową, więc i tam postanowiłyśmy się na chwilę zatrzymać. To był strzał w dziesiątkę. Niezwykle spokojne miejsce. No i wreszcie gdzieś, gdzie nie było zimno. Mogłabym tam zostać do wieczora i czekać na zachód słońca, a może i udałoby się upolować zorzę? Było to takie nasze marzenie tamtego wyjazdu, ale chyba jednak wciąż byłyśmy za daleko na południe od koła podbiegunowego… 

Romantyczne trzęsawiska ~ szlak Ignatsi

Dalsza przygoda nas wzywała, więc trzeba było opuścić to kojące nerwy miejsce i ruszać dalej. I całe szczęście, że nie zostałyśmy na tej wieży do nocy, bo ścieżka przyrodnicza Ignatsi okazała się prawdziwą perełką. Jedno z najpiękniejszych miejsc w Estonii. Najpiękniejszych i jednocześnie złowrogich. Nie wiedziałam, czy ponieść się uczuciu strachu o to, że jestem na pustkowiu, czy raczej skierować się ku zachwytom nad niesamowitością tego zakątka. Coś wspaniałego.  W dodatku trafiłyśmy tam na złotą godzinę!

Samochód zostawiamy na parkingu przed szlakiem. Wchodzimy w gęsty las i najpierw przemierzamy szlak leśną ścieżką. Jest ona prosta i długa, 1 km. Końcówka to niewielkie podejście. I wtedy zaczyna się najfajniejsza część. Na skraju lasu wybudowano wieżę widokową, skąd rozciąga się widok na rozległe trzęsawiska w kolorze złota i miedzi. Wśród nich wije się drewniana kładka tworząca 3-kilometrową ścieżkę wśród bagien. Dalszy spacer po mokradłach pozostawię bez komentarza. Zdjęcia mówią same za siebie.

Robimy pętlę wokół niewielkiego jeziorka i wracamy w las. Możemy wybrać tę samą ścieżkę, którą przyszłyśmy lub nieco dłuższą, krętą wśród gąszczu drzew. Oczywiście wybieramy drugą opcję, bo po co iść tą samą trasą, skoro można zobaczyć coś nowego. Wychodzimy nią na skraj lasu, a potem musimy jeszcze kawałek przejść do samego parkingu. Ładujemy się do auta nieco zmarznięte i trochę już zmęczone, bo jednak był to bardzo intensywny dzień. Przed nami jeszcze kilkanaście kilometrów drogi, by dotrzeć do kolejnego miejsca zakwaterowania w Pärnu. Ale o tym mieście, które jest uznawane za estoński Sopot, będzie już w kolejnym wpisie. Docieramy tam akurat na zachód słońca, więc jeszcze zanim  w ogóle znajdziemy nasze mieszkanko, lecimy nad morze, by uchwycić ostatnie promienie słońca. Niestety troszkę się spóźniłyśmy, więc nie przedłużając wracamy z powrotem na parking pod blokiem, gdzie mamy nocować, zabieramy bagaże, no i szukamy tego naszego miejsca zakwaterowania, co aż takim prostym zadaniem nie było, ale się udało. Dotarłyśmy na nocleg na tyle wcześnie, że jeszcze wyskoczyłyśmy na miasto na krótkie zakupy. Cóż, zakupy były właściwie koniecznością, bo nie miałyśmy już wielu zapasów, a zamarzyło nam się, żeby wreszcie zjeść coś konkretniejszego. No i na tym zakończę tą dzisiejszą relację. Jestem ciekawa, kto przeczytał całość. Nawet jeśli się znudziliście, ja osobiście świetnie się bawiłam wracając wspomnieniami do tamtych dni. Aż trudno uwierzyć, że minął już rok. Czas leci zdecydowanie za szybko. 

Komentarze

  1. I teraz rzuciłaś mnie na kolana... TAK TO JEST TO !!!!
    To są te miejsca które chcę zobaczyć! Po których chcę wędrować...

    Ps. co do zamków, pisałem kiedyś o tym, ale mogłaś przeoczyć - od powstania do zdobycia minęło trzysta lat, to szmat czasu i rozwoju technik militarnych. Znikły machiny oblężnicze, znikły drabiny, łuki i kusze zostały wyparte przez broń palną. Zobacz na forty twierdzy Kraków, od I wojny gdy okazały się nie do zdobycia do drugiej minęło ledwie dwadzieścia lat i... nie odegrały żadnej liczącej się roli w wojnie. Natomiast z tymi "dziewicami wmurowywanymi w fundamenty zamków" to legendy jeszcze z czasów starożytnych, całkiem możliwe że sięgające czasów matriarchatu i starć między cywilizowanymi Kreteńczykami i dzikimi... Hellenami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem pewna, że Estonia Tobie i Ani bardzo by się spodobała! Jest tam wiele przepięknych nieodkrytych jeszcze miejsc, mnóstwo szlaków pieszych przez dzikie tereny... I jak tak sobie teraz myślę, to chyba jest to kraj niemalże idealny na rower. Na drogach ruch znikomy, mnóstwo natury i brak wielu przewyższeń. Chyba już wiem, w jaki sposób będę zwiedzać Estonię, jak znowu tam pojadę, bo mam ogromną nadzieję jeszcze tam wrócić :)

      Masz rację, teraz mi się przypomniało, że faktycznie pisałeś na blogu o tych zamkach. Nic dodać nic ująć. Dla nas teraz takie 300 lat gdzieś w średniowieczu to trochę jak mrugnięcie okiem, ale jednak jest to szmat czasu. I jak sobie spojrzymy na prędkość rozwoju technologii w dzisiejszych czasach, to przecież wtedy w ciągu kilkuset lat też musiało zajść sporo zmian.

      Pozdrawiam

      Usuń
  2. Żadnej nudy, no coś ty! Rewelacyjne miejsca, ciekawie opisane, piękne zdjęcia, więc czyta się z przyjemnością o tym mało znanym kraju. A godzina prawdziwie była złota! Chyba jeszcze czegoś takiego nie doświadczyłam. Widać twoje zadowolenie na jednym ze zdjęć. Ja też jestem zachwycona.
    Powodzenia Julka, całusy:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już chyba nie będę się powtarzać kolejny raz, że Estonia skradła moje serce. Jest przepięknym krajem.
      Pozdrawiam

      Usuń
  3. Cudownie! To się aż wydaje niemożliwe, żeby tyle różnorodnych atrakcji zobaczyć w jeden dzień. Najbardziej podobają mi się chyba trzęsawiska, tak pięknie ozłocone słońcem. Z każdym kolejnym wpisem zachwycam się Estonią coraz bardziej, oprócz Tallina to chyba najbardziej urzeka mnie przyroda. Jestem szalenie pozytywnie Estonią zaskoczona, nie myślałam, że tyle tam cudowności, które odkryłam dzięki Tobie.
    Fajnego tygodnia pełnego dobrych chwil.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Estonia to było moje odkrycie zeszłego roku. Kraj perełka!

      Usuń
  4. Jula mogłabyś sprawdzić czy masz w Spamie mój komentarz, który tu wczoraj zostawiłam? Dziękuję 😊

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, był w spamie. Ostatnio sporo komentarzy trafia właśnie tam. A z kolei te niechciane normalnie się publikują... :/

      Usuń
    2. U mnie też tak jest i sporo osób ma podobnie u siebie dlatego regularnie staram się zaglądać do spamu

      Usuń
  5. Julcia jeszcze trochę i będziesz książki pisać o swoich wyprawach :) podziwiam i to naprawdę :) pięknie wszystko opisałaś , a czytało się jak dobre opowiadanie razem z przewodnimiem. Pięknie uchwycilas te mokradła i takich miejsc zawsze się boję że wpadnę i już nie wylezę :) złotą godzina służy temu miejscu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i bym pisała te książki, bo naprawdę czerpię mnóstwo radości z pisania, ale kto by je chciał czytać? :D Niezmiernie mi miło, że się podobało i przyjemnie się czytało. A historię napisało samo życie.
      Też się boję takich miejsc. Nie lubię takich pustkowi, ale jedno trzeba przyznać, panowała tam niesamowita magiczna atmosfera i ogromnie się cieszę, że podróże skłaniają mnie do pokonywania własnych obaw i barier.
      Pozdrawiam

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram