Dzień 12: Saaremaa ~ wyspiarskie zauroczenie

Pamiętam jak dziś, że jeszcze całkiem niedawno nie potrafiłam sobie wyobrazić życia na wyspie. Zanim poleciałam po raz pierwszy na Majorkę, nie wierzyłam, że taka wyspa może być samowystarczalna. Wyspy kojarzyły mi się z więzieniami. A w tej chwili to właśnie wyspy skradają moje serce. I Saaremaa jest tego kolejnym przykładem. Największa estońska wyspa, którą będę się zachwycać tak bardzo jak chociażby Tallinem.

Wstajemy, jemy śniadanie, ubieramy się, przygotowujemy prowiant, pakujemy plecaki, wsiadamy do auta i jedziemy do centrum miasta Kuressaare - stolicy wyspy Saaremaa. (Te podwójne literki w estońskich nazwach własnych mnie wykończą). Naszym pierwszym przystankiem jest informacja turystyczna, gdzie dostajemy podpowiedzi, dokąd warto się udać.

Postanawiamy objechać wyspę dookoła, a zaczynamy od półwyspu najbardziej wysuniętego na południe. Pogodę miałyśmy zacną. Piękne słoneczko. Temperatura znośna. Tylko ten potwornie silny wiatr. Nawet na zdjęciach go widać, a niby jest to taki nieuchwytny żywioł. 

Półwysep Sõrve

Dojeżdżamy na sam cypelek, pod latarnię. Jest tam duży parking i całkiem sporo ludzi, czego w ogóle się nie spodziewałyśmy, biorąc pod uwagę znikomy ruch na drogach. Ale wielu postanowiło zrobić użytek z wiatru i przyjechało tam, żeby sobie potrenować kitesurfing. Wiatr był tak silny, że z trudem w ogóle otworzyłyśmy drzwi samochodu. Oczywiście wszystkich naraz nie dało się otworzyć, tak więc musiałyśmy wysiadać po kolei. Szczerze to ja chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłam takiej wietrznej pogody. Każdy krok pod wiatr wymagał podwójnej siły. Każdy krok z wiatrem był niemalże jak trucht. Natomiast biegać się nie odważyłam, bo prawdopodobnie bym odleciała :D Nie jest tajemnicą, że ważę tyle co piórko, więc spokojnie przy takiej pogodzie mogłabym sobie polatać niczym ptak. 

Pospacerowałyśmy sobie trochę (o ile w ogóle można to nazwać spacerem) po półwyspie. Podeszłyśmy do latarni. Porobiłyśmy zdjęcia. Poobserwowałyśmy kitesurferów, którzy co i rusz wzbijali się w powietrze, a potem zamknęłyśmy się w samochodzie i podjadłyśmy, bo wysiłek w takim wietrze był nie mały. 

Ruszyłyśmy dalej tym razem zachodnią stroną półwyspu. Po drodze podziwiałyśmy przepiękne krajobrazy. Coś czuję, że w tym wpisie będę nadużywać przymiotnika "piękny". Zaprzyjaźniłyśmy się z estońskimi włochatymi krówkami. Mam wrażenie, że my byłyśmy dla nich większą atrakcją niż one dla nas. I uwaga (!), z szybciej bijącym sercem spacerowałyśmy po terenie niegdyś zaminowanym. 

Latarnia Loode

Na mapie zauważyłyśmy kolejną latarnię. Chciałyśmy ją zobaczyć. Wąska polna droga, która do niej prowadziła, zupełnie nas nie zaskoczyła. Taka jest właśnie Estonia. Jesteśmy już prawie na miejscu i wyrasta przed nami tablica ostrzegawcza. Oczywiście napisy po estońsku, na szczęście były też obrazki. Zrozumiałyśmy, żeby dalej nie podjeżdżać samochodem. A resztę sobie wygooglałyśmy i okazało się, że teren przy latarni był niegdyś zaminowany i nie ma pewności, czy wszystkie miny zostały usunięte. Takiego scenariusza żadna z nas nie mogła przewidzieć. Zostawiłyśmy więc samochód na środku drogi (i tak nikt tamtędy nie jeździł) i dalej szłyśmy pieszo z duszą na ramieniu, choć zakazu zbliżania się do latarni nie było. No, troszkę koloryzuję. Nie sądzę, by było to takie niebezpieczne. Gdyby faktycznie były tam jeszcze jakieś pozostałości po niewypałach, chyba by odgrodzili teren i w ogóle nie pozwoliliby tam podjeżdżać, czyż nie? 

Po tej stronie półwyspu Sõrve już tak nie wiało i było znacznie przyjemniej. Sama latarnia nie była zbyt imponująca. Zwykły ceglany prostopadłościan. Już od dawna nie pełni swoich funkcji. Mimo wszystko warto było się tam zatrzymać, choćby dla tych mocnych wrażeń podczas spaceru po wybrzeżu. 

Osobliwości wyspy

Tą samą polną drogą wróciłyśmy do głównej ulicy i jechałyśmy dalej na północ. Podróż nie trwała długo, bo już po krótkiej chwili zatrzymałyśmy się przy starym wiatraku. Był to pierwszy, który widziałyśmy na Saareemie, a warto zaznaczyć, że wyspa właśnie z wiatraków słynie. Nic dziwnego, skoro tak tam wieje. 

W okolicy był również niewielki pensjonat, ale o tej porze roku już dawno zamknięty, więc nie spotkałyśmy tam żywej duszy. 

Później na trasie zatrzymywałyśmy się jeszcze kilkukrotnie na licznych punktach widokowych z widokiem na kamieniste wybrzeże wyspy. Moja miłość do tego miejsca zaczęła kiełkować. Nawet pomimo silnego wiatru. 

Ponieważ, wracając z półwyspu, ponownie byłyśmy w pobliżu stolicy, postanowiłyśmy wjechać na chwilkę do mieszkania, żeby zjeść coś na ciepło. Szybki makaron z pesto i ruszałyśmy dalej. Czekało nas kolejne zaskoczenie.


Żeński klasztor prawosławny w Reomäe

Na naszej trasie widzimy drogowskaz informujący, że w pobliżu mamy jakiś kościółek. Zatrzymałyśmy się przy niewielkiej zatoczce i przez bramkę weszłyśmy na teren klasztoru, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy. Zabudowania były stare, drewniane, ale bardzo ładnie utrzymane. Ogród przyozdobiony kwiatami i innymi roślinami. W głębi cerkiew o niebieskim dachu. Podeszłyśmy do każdego budynku z osobna, ale wszystkie były pozamykane, łącznie z kościołem. Miałyśmy już wychodzić, kiedy nagle zaczął szczekać jakiś pies. Przestraszyłyśmy się, że zaraz na nas naskoczy z wielkimi zębiskami, więc przyspieszyłyśmy kroku. I wtem ktoś nas zaczął wołać. Na ganku największego budynku stała siostra zakonna. Przywitała nas uśmiechem i zapytała, czy nie chciałybyśmy może wejść i zobaczyć wnętrza cerkwi. Przystałyśmy na to jak na lato. Poczekałyśmy aż siostra wróci z kluczem i potem zaprowadziła nas do świątyni. Mówiła bardzo dobrze po angielsku. Okazało się, że była jedną z sióstr tworzących ten jedyny żeński zakon ortodoksyjny w całej Estonii. To ona wraz z kilkoma innymi siostrami opiekowała się tym obiektem. 

Niegdyś cerkiew była zwyczajnym kościółkiem parafialnym. Później został on opuszczony i budynek zaczął podupadać. Aż w 2009 roku Konstantynopol zadecydował, że wyśle tam swoje zakonnice, żeby zajęły się tym miejscem. Jak widać swoje zadanie siostry wykonują bardzo dobrze. Teren bardzo zadbany. Sam kościółek wymaga jeszcze kilku remontów, ale na przykład w środku zostało zamontowane ogrzewanie. 

Ponieważ byłyśmy tam same, zapytałyśmy siostrę, czy możemy zrobić zdjęcia. Z reguły w cerkwiach są zakazy fotografowania. Tutaj dostałyśmy pozwolenie. Było widać, że siostrę ucieszyło nasze zainteresowanie obiektem i z radością o nim opowiadała. Podpytałyśmy też o życie na wyspie. Tak jak się spodziewałam, jest tam bardzo spokojnie. W sezonie troszkę więcej się dzieje, bo przyjeżdżają turyści. Ale ogólnie życie w takich realiach złe nie jest. Pogoda choć w większości chłodna, również jest znośna. Wszystko to kwestia odpowiedniego ubioru. Poza tym siostry są prawie samowystarczalne. Mają hodowle pszczół. Uprawiają drzewa owocowe. Mają swój ogródek warzywny. Niektóre z ich przetworów można nawet kupić. 

Lubię takie spotkania. Sama cerkiew bardzo niepozorna. Odpadający tynk, nieco przerdzewiały dach. Troszkę taka mała ruinka. Ale było tam czuć miłość, z jaką zakonnice opiekują się tym miejscem.

Kratery Kaali

Następnie udałyśmy się do miejsca poleconego nam przez panią w informacji turystycznej oraz przez wszystkie internetowe przewodniki. Jest to jedno z najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc na całej wyspie. A mowa o polu kraterów po meteorytach. Brzmi ciekawie?

Podjeżdżamy na miejsce. Stoi tam wielki budynek - restauracyjny prawdopodobnie. Było stanowisko z pamiątkami, ale akurat się zwijało. Był też duży parking (oczywiście darmowy), na którym zostawiłyśmy samochód. Wszystko wskazywało na to, że będzie tam dużo ludzi. Podeszłyśmy pod ten duży budynek. Na ścianie wisiała ogromna mapa całego terenu z zaznaczonymi na niej kraterami. Na szybko zaplanowałyśmy trasę, aby zobaczyć jak najwięcej dziur.

Największy krater Kaali ma średnicę 110 metrów. Jest na tyle głęboki, że żeby go zobaczyć, wspinamy się najpierw po schodach. W dole utworzyło się oczko wodne. Jest to krater główny. To tam wpadł meteoryt, który po upadku rozsypał się na mniejsze części i te utworzyły resztę okolicznych wgłębień. Krater można obejść dookoła i zobaczyć go z różnych perspektyw. 

Z ciekawostek dodam, że przez naszych bardzo dalekich przodków, jeziorko, które utworzyło się w tym zagłębieniu, było uważane za miejsce święte. Teren ten był otoczony wysokim murem, aby ochronić go przed najazdami innych bałtyckich plemion. 

Natomiast w czasach nam nieco bliższych uważano, że ta perfekcyjna kolista dziura jest dziełem kosmitów. Przekonanie to panowało jeszcze do lat 20. XX wieku. Tę teorię szerzyli sami geologowie! Dopiero w 1937 potwierdzono, że krater jest wynikiem upadku meteorytu. Niemniej jednak wciąż wiele informacji na temat tego miejsca i samego meteorytu jest dla nas tajemnicą, chociażby moment jego powstania.

Gdy obeszłyśmy krater dookoła, udałyśmy się na poszukiwania kolejnych dziur. To już takie łatwe nie było, bo większość z nich była zupełnie niezauważalna, a także dobrze skryta. Do jednego krateru wlazłyśmy od ulicy przez jakieś chaszcze. Kolejny znajdował się w niewielkim zagajniku pomiędzy polami uprawnymi, więc aby tam dotrzeć, musiałyśmy przejść dość wąską miedzą. Dobrze, że nikt nas z widłami nie pogonił.

Pomimo tego, że jest to jedna z największych atrakcji, turyści byli głównie przy tym największym kraterze. Natomiast mało kto szukał tych pomniejszych wklęśnięć. Tamtego dnia tylko my przedzierałyśmy się przez krzaki i wysokie trawy.  

Wyspiarskie kościoły ewangelickie

Stamtąd ruszyłyśmy w kierunku naszego kolejnego punktu. Oczywiście po drodze przyłważyłyśmy kilka fajniejszych miejsc, to i tam się zatrzymałyśmy. Na przykład przy tym kamiennym kościele w centrum jakiegoś miasteczka. 

Tuż obok był parking, więc miejsce idealne na postój. Obeszłyśmy świątynię dookoła, ale wszystkie drzwi były pozamykane, więc musiałyśmy się zadowolić widokiem murów. Powiem Wam, że naprawdę lubię takie miejsca. Takie stare budowle sprawiają, że moja wyobraźnia zaczyna malować niesamowite obrazy niczym z książek czy filmów.

Podobnie było przy jeszcze jednym kościółku Karja, który nagle nam wyrósł przy drodze i zgodnie postanowiłyśmy, że i tu się zatrzymamy na kilka minut. Nikogo nie powinno zdziwić, że i ten był zamknięty. Ale obejście miał bardzo ładne i przyjemne. Było tam mnóstwo zieleni oraz drewniana ławeczka. Bardzo swojskie miejsce. Troszkę jakby wyciągnięte wprost ze średniowiecza. Oczami wyobraźni widziałam tam krzątających się przy pobliskich domkach wieśniaków, wychodzącego z kościoła zakonnika w brązowawym habicie, plączące się pod nogami kury, ujadanie psa w oddali... Popłynęłam. Już nawet nie było mi tak zimno, jak na początku dnia.

Skansen wiatraków Angla

Wreszcie docieramy do kolejnego must see na Saaremie, czyli skansenu wiatraków. Wejście na teren muzeum jest płatny, ale wiatraki stoją przy samej drodze, więc można je zobaczyć w całej okazałości nie wychodząc nawet z samochodu. My sobie zaparkowałyśmy na poboczu polnej dróżki prowadzącej do jakiegoś gospodarstwa i stamtąd przeszłyśmy się wzdłuż ulicy, aby obejrzeć wiatraki. Jeśli ktoś decyduje się na wejście na teren skansenu, to w cenie biletu może też wejść do wiatraków i zobaczyć ich mechanizmy i pewnie jeszcze jakieś wystawy muzealne. Nam wystarczył widok z zewnątrz. 

Architektura wiatraczana jest naprawdę ciekawa. Lubię ją oglądać, ale na sam temat wiatraków, szczególnie tych estońskich, nie będę się rozpisywać, bo się po prostu nie znam. Te konkretne na wyspie zostały wybudowane na początku XX wieku i mają typową estońską architekturę. Tylko jeden z nich został zaprojektowany na styl holenderski i powstał nieco później po w 1927 roku. 

Klif Panga

Następnie GPSa ustawiłyśmy na kierunek północny - klify Panga, gdzie zamierzałyśmy dotrzeć na zachód słońca. Oczywiście po drodze nasz wzrok został przyciągnięty przez enty kościółek tego dnia. Czerwona drewniana cerkiew położona wśród pól. Czyż nie wygląda bajkowo?

W końcu docieramy do Pangi. Jest to najpopularniejsze klifowe wybrzeże w całej Estonii. Ciągnie się na długości 2,5 km. W najwyższym punkcie klif ma wysokość 21 metrów. Prehistorycznie było to miejsce święte. Tam składano morzu ofiary z ludzi. Ponadto jeszcze w początkach ubiegłego wieku Panga była najsłynniejszym kurortem na całej wyspie. Plaże są tam do dzisiaj, ale sama infrastruktura noclegowa w tym rejonie jest raczej uboga. 

Było zimno, byłyśmy już nieco głodne, chciało nam się sikać, ale i tak wybrałyśmy się na długi spacer po klifie. Ścieżka początkowo ciągnęła się skrajem klifu, później odbiła nieco w las, ale przez cały czas miałyśmy widok na wybrzeże. Kiedy zachód słońca był coraz bliżej, zeszłyśmy na plażę. Niestety chmury, które pojawiły się nad samym horyzontem, nie pozwoliły nam zobaczyć słońca chowającego się za morzem, ale zapewniły przepiękny spektakl barw na niebie. 

Gdy wróciłyśmy do samochodu, zaczęło się ściemniać. Wciąż jeszcze miałyśmy nadzieję na zorzę, ale chmury coraz gęściej zakrywały niebo. W drodze powrotnej spotkałyśmy tylko sarny przebiegające przez ulicę.

No i na tym właściwie zakończył się nasz dzień. Ponownie było intensywnie, ale i tak jeszcze nie widziałyśmy wszystkiego. Na szczęście następnego dnia też jeszcze pojeździłyśmy sobie po Saaremie. Poza tym przeznaczyłyśmy też trochę czasu na zwiedzanie samej stolicy. Ale o tym będę pisać następnym razem. 

Planowałam dokończyć pisanie i opublikować ten wpis jeszcze w zeszłym tygodniu, ale nawał pracy mnie pokonał. Ale teraz jest już spokojniej. Od poniedziałku jestem na urlopie. Przyleciałam do Polski i trafiłam na przepiękną polską złotą jesień. Jak ja się cieszę, że świeci słońce! Może nawet się zmobilizuję i wyjdę na poszukiwanie jesiennych kadrów. 

Komentarze

  1. Można się zakochać w tych krajobrazach.
    A co do życia na wyspach... pamiętałem to motto Wysp Zaczarowanych, ale samą książkę pożyczyłem i musiałem długo kopać na necie nim mi się udało do prawidłowego pliku pdf dorwać - ale mam i tu je wklejam:

    „Ludzie zamieszkujący wyspy mają
    w sobie zawsze coś pierwotnego dzięki
    swej samotności. Wyspa rodzi odosobnienie, odosobnienie zaś rodzi siłę”.
    Napoleon

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawa relacja z objazdu wyspy. Miałyście moc różnych atrakcji i zdarzeń. A ten bajeczny zachód słońca! Nic dziwnego, że jesteś zakochana. Podoba mi się nazwa Saaremaa i nadmiar samogłosek w tytułach. Oryginalny język. I to wszystko w ciągu jednego dnia! Super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Język zupełnie mi obcy, ale przyjemny do słuchania :)
      A to i tak jeszcze nie koniec naszego zwiedzania wyspy ;)

      Usuń
  3. Wcale się Twoim zachwytom nie dziwię bo tam jest cudnie! I szczerze mówiąc nawet nie podejrzewałam Estonii o to, że ma na swoim terytorium takie rajskie wyspy. Sielskie krajobrazy, wiatraki, ciekawa architektura - dobrze wiedzieć, że mamy w naszej części Europy takie piękne skrawki świata. Miłej niedzieli w PL, mam nadzieję, że cieszysz się jesienią w naszej ojczystej wersji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś czuję, że Estonia by Ci się bardzo spodobała. Ja mam nadzieję jeszcze kiedyś tam wrócić. A na razie cieszę się urlopem i Polską w przepięknej odsłonie.
      Pozdrawiam

      Usuń
  4. Ze względu na wiatraki Saaremaa chodzi za mną już dłuższą chwilę. Niestety w tym roku przegrała ze szwedzką Olandią. Dotrę tam napewno, a Twoje Estońskie wpisy są bardzo ciekawe. Pozdrawiam z mglistej, północnej Anglii :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Saaremę warto popłynąć nie tylko ze względu na wiatraki ;) Chociaż wiem, że Ciebie to właśnie one najbardziej interesują. Polecam.
      A ja pozdrawiam z również mglistych Kaszub :)

      Usuń
  5. Super wygląda ten idealnie okrągły krater. Niecodzienny widok, więc nie dziwię się, że kiedyś ludzie uznali go za miejsce święte.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, takie idealne miejsce mogło być tylko boskie :)
      Pozdrawiam

      Usuń
  6. Przepiękne krajobrazy. Świetne zdjęcia, ale myślę że powietrze też musiało być wyjątkowo przejrzyste. Można się rozmarzyć. Tylko to zimno, co szczególnie widać po grubej czapce na jednym ze zdjęć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko się zgadza. Pogoda dopisywała, chociaż faktycznie było bardzo zimno. No ale od czego są czapki, szaliki i ciepłe ubrania? Haha

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram