Rowerem po Szwecji ~ Rowerowy Potop 2018

O potopie szwedzkim każdy słyszał. Ale czy wiecie czym jest Potop Rowerowy? Setki rowerów z Polski wyjeżdża jednego dnia na szwedzkie drogi. Impreza organizowana już od kilku lat, a wciąż cieszy się ogromną popularnością. Dlaczego? Przekonajcie się czytając ten post, a potem sami zaplanujcie wyjazd na dwóch kółkach do Szwecji.


Wyjeżdżamy w niedzielę po południu. O dziwo, świeci słońce i jest ciepło. Po dziesięciu kilometrach rozgrzewki jesteśmy na dworcu i czekamy na resztę naszej drużyny i oczywiście na pociąg. 

Nie było zaskoczeniem, że w pociągu do Trójmiasta pełno ludzi. Spodziewaliśmy się tego i trochę zaryzykowaliśmy, bo nie mieliśmy żadnej pewności, że wpuszczą pięć rowerów. Na szczęście konduktor nie miał nic przeciwko, mimo tego, że w środku było już kilka dwukółek. Cudem weszliśmy do przedziału i właściwie tak jak stanęliśmy, tak staliśmy niemalże do końca. A szczęście mieliśmy podwójne, bo niedługo po naszym wyjeździe zmienili regulamin i teraz już za rower obowiązuje opłata 3 zł, ponadto nie wpuszczają więcej niż 6 rowerów, czyli tyle ile jest miejsc w pociągu. 



Po drodze wsiadła jeszcze jedna koleżanka, a w Gdyni spotkaliśmy się już całą 7-osobową grupą i ruszyliśmy na terminal portowy StenaLine. Przechodzimy przez odprawę, później dostajemy zestawy startowe (mapka, program i koszulka) i cierpliwie czekamy na wejście na pokład. 

Kotwiczymy rowery, tzn. spinamy je ze sobą, dlatego dobrze jest mieć długie zapięcie, które jest w stanie objąć kilka rowerów. I wreszcie wspinamy się na nasz pokład. 

Kiedy prom wypływa z portu, wychodzimy na górny pokład, żeby popatrzeć na oddalającą się Gdynię. Było dosyć chłodno i wszystko wskazywało na to, że w Szwecji wcale nie będzie lepiej, a tam spore zaskoczenie, bo po całej wyprawie, większość grupy cierpiała z powodu poparzenia słonecznego. Ale od początku.



Rano jemy śniadanie na pokładzie, które było w cenie wycieczki. Poza tym, jako uczestnicy Rowerowego Potopu, możemy zostawić swoje rzeczy w kabinach i wyruszyć w trasę bez zbędnego obciążenia. Kiedy dopływamy do portu w Karlskronie, najpierw prom opuszczają zmotoryzowani; rowerzyście na koniec. Gdy schodzimy po swoje rowery, jeszcze naprawiamy jakieś drobne usterki i opuszczamy pokład. Na zewnątrz zebrali się wszyscy rowerzyści; tutaj zostajemy podzieleni na grupy wg trasy, którą sobie wybraliśmy. My zdecydowaliśmy się na niebieską - 60 km drogami utwardzonymi. Każda grupa kolejno opuszcza port, ale później każdy już jedzie swoim tempem. Nasza 7-osobowa grupa też się później podzieliła. W jedną stronę jechaliśmy razem, ale już z powrotem parami i trójką i było to znacznie lepsze rozwiązanie, bo wówczas już nikt się z nikim nie męczył i każdy jechał takim tempem jakie mu odpowiadało.


Na trasie można sobie zrobić kilka przystanków przy różnego rodzaju atrakcjach turystycznych. Niemalże na samym początku możemy podziwiać ruiny  zamku Lyckå slott - dawnej duńskiej twierdzy. Niestety niektórym tak dobrze się pedałowało, że nawet nie zauważyli zamku, więc nie zrobiliśmy tam postoju na sesję zdjęciową. Natomiast w drodze powrotnej już nie było na to czasu.



Następnie dojeżdżamy do niewielkiego miasteczka Nättraby. Była to połowa trasy, a czas mieliśmy niezły, więc pozwoliliśmy sobie na dłuższy postój. Drugie śniadanie, uzupełnienie zapasów wody, spacerek po okolicy i leżakowanie nad potokiem z widokiem na XIII-wieczny kamienny kościół i cmentarz. Zaprzyjaźniliśmy się też z kaczkami, a potem ruszyliśmy w dalszą drogę.


Kolejny przystanek zrobiliśmy tuż za cmentarzyskiem wikingów - Hjortahammar. Wszyscy chcieliśmy się zatrzymać właśnie tam, żeby z bliska zobaczyć cmentarz, ale niestety go przeoczyliśmy i dopiero w drodze powrotnej, już każdy na własną rękę, mógł się przejść po dawnym cmentarzysku. Ale przystanek i tak zrobiliśmy, z tym, że nad jeziorkiem, a przynajmniej na jezioro ten akwen wyglądał. Nie chcieliśmy tam siedzieć długo, ale chwilę po nas, zatrzymała się tam grupa pań, z których jedna złapała gumę. Wypadało więc, żeby nasi chłopcy pomogli im przy zmianie dętki.





Po tym przedłużonym postoju rozpoczynamy najbardziej malowniczy odcinek. Tam nie dało się jechać szybko ze względu na te niesamowite widoki. Po raz pierwszy na całej trasie, zaczęłam się zatrzymywać co kilka metrów, żeby pstryknąć fotkę. Niestety na zdjęciach nie wygląda to tak samo.


Wreszcie dojeżdżamy na wyspę Hasslö, czyli końcowy punkt na trasie. Tylko, że potem trzeba było jeszcze wrócić tą samą drogą na prom :)

Na wyspie robimy sobie dłuższy postój, kolejny posiłek, sesja zdjęciowa i powoli ruszamy z drogę powrotną, ale tym razem się rozdzielamy.



Razem z Beatą początkowo jedziemy dosyć spokojnie zatrzymując się co jakiś czas, by pstryknąć fotkę. Ale w pewnym momencie patrząc na zegarek i ilość kilometrów do celu, postanawiamy nieco przyspieszyć, aby zdążyć jeszcze zjeść lody w centrum Karlskrony, co wiązało się z dodatkowymi 20 kilometrami, ale przecież czego nie robi się dla lodów? :)




Do centrum Karlskrony dojechałyśmy na czuja. Teraz już nie miałyśmy żadnych wskazówek jak tam trafić, ale się udało. I właściwie od razu ruszyłyśmy do osławionej lodziarni. I dobrze zrobiłyśmy, bo kolejka była okropnie długa. Czekałyśmy chyba godzinę i w tym czasie zdążyły do nas dołączyć kolejne 3 osoby, więc potem na prom wracaliśmy już w piątkę.





Lody ogromne. Naprawdę. A że czas nas już trochę gonił, wzięłyśmy jednego na spółkę. Dwa smaki. Mandarynka i rabarbar. Mandarynki nie polecam, nie miała żadnego smaku. Ale rabarbar naprawdę dobry, pomimo tego, że normalnie nie przepadam za tym smakiem.


Trasa z Karlskrony na prom to był mały wyścig z czasem. Na tym odcinku zmęczyłam się chyba najbardziej. Spieszyliśmy się, a i tak potem czekaliśmy, żeby wjechać na prom...

Rejs powrotny przebiegał spokojnie. Ale wszyscy byli tak zmęczeni, że już nie było mowy o wieczornej dyskotece. Byle do domu... A ja musiałam jeszcze następnego dnia, od razu z promu, jechać na uczelnię, bo miałam prezentację. Ach... to była szalona majówka i dała mi mnóstwo energii na kolejne tygodnie. Zawsze tak mam. Podróż może być męcząca nie wiadomo jak, a ja i tak jestem szczęśliwa. A do Szwecji mam nadzieję jeszcze kiedyś wrócić. Tamtejsze krajobrazy są niezwykłe.




Wieczorem na promie odbyło się też spotkanie wszystkich uczestników Potopu. Było to swego rodzaju podsumowanie wyprawy oraz pokaz zdjęć z trasy. 



W Potopie chciałam wziąć udział już dawno, ale zawsze coś stało na przeszkodzie. Wreszcie w tym roku udało się zebrać grupę chętnych i kolejne marzenie odhaczone. I podobało mi się na tyle, że zastanawiam się nad powrotem. A jeśli nie Szwecja, to Bornholm. Jest to ponoć raj dla rowerzystów. 

Komentarze

  1. Bardzo ciekawa inicjatywa. Spodobało się mi to. Może następnym razem dołączymy do tej wyprawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zachęcam. Jeśli lubisz jeździć na rowerze, to się nie zawiedziesz. Szwecja wydaje się być rowerowym rajem :)

      Usuń
    2. Super! postaramy się skorzystać w tym nie, ale może w przyszłym roku.

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram