Italia 2024: Wenecja
Wenecja była moim ogromnym marzeniem. Zanim tam dotarłam, nasłuchałam się najróżniejszych opowieści o tym mieście, naczytałam się wielu relacji podróżniczych stamtąd, naoglądałam się zdjęć. Byłam tak zafascynowana tym miejscem, że jeśli akcja jakiegoś filmu lub książki rozgrywała się w Wenecji, to musiałam tę historię poznać. W pewnym momencie Wenecja w moich wyobrażeniach stała się miastem ideałem. I wtedy zaczęły mnie dopadać obawy, że skoro tak sobie wyidealizowałam to miasto, to jeśli w końcu tam dotrę, zderzę się z rzeczywistością i się rozczaruję, toteż ten wyjazd do Wenecji wciąż odkładałam. Z drugiej jednak strony nadal mnie coś tam bardzo ciągnęło. I jak już byłam tak blisko, w Padwie, nie byłam w stanie oprzeć się pokusie i nie pojechać na jeden dzień do miasta tysiąca kanałów.
W trakcie podróży pociągiem z Padwy do Wenecji, kłębiły się we mnie sprzeczne emocje. Z jednej strony byłam niezwykle podekscytowana, że wreszcie spełnię to marzenie i zobaczę słynną Wenecję na własne oczy. Z drugiej strony zjadał mnie stres, że ta wycieczka okaże się największym rozczarowaniem roku. Starałam się tłumić w sobie te duże oczekiwania, no ale skoro przez tyle lat zachwycasz się jakimś miejscem, które znasz głównie ze zdjęć, książek i opowieści, to trudno tak w jednej chwili wymazać z pamięci to wyidealizowane wyobrażenie. No ale raz się żyje. Gdybym tam nie pojechała będąc tak blisko, żałowałabym do końca życia. A lepiej żałować, że się gdzieś było, niż że się nie było.
Na dworzec główny w Wenecji dotarłam ok. 10:30. I jak tylko wysiadłam z pociągu doznałam pierwszego szoku - dworzec był ogromny. Nie wiem czego się spodziewałam, ale na pewno nie tylu peronów. Dzikie tłumy ludzi: mieszkańcy spieszący w tylko im wiadomym kierunku, turyści kręcący się wkoło nie wiedząc w którą stronę pójść. Wiedziałam, że Wenecja jest popularna i gdzieś tam czułam, że będzie tłumnie, ale dopiero jak zobaczyłam te rzesze odwiedzających, zrozumiałam, że Wenecja jest naprawdę jedną z wiodących destynacji turystycznych. No nic. Wzięłam głęboki oddech i wyszłam na zewnątrz. A tam wcale nie lepiej. Tłumy, tłumy i jeszcze raz tłumy. Przy kanale mnóstwo stacji, skąd odpływały promy w różnorakich kierunkach. Większość przyjezdnych kierowała się właśnie na którąś z jednostek pływających. Ja postanowiłam zwiedzić Wenecję na pieszo. Pewnie pomyślicie: jaka głupia ta Julia; Wenecja, gdzie nie ma ulic tylko drogi wodne, na pieszo? Może i głupota, ale jeśli ktoś myślał, że po Wenecji nie da się spacerować, to jestem idealnym przykładem na to, że jednak się da.
Jedyny most w najbliższej okolicy drżał pod ciężarem przechodniów - Most Bosych. Mimo to miałam nadzieję, że jeśli przejdę na drugą stronę kanału, znajdę się w innym świecie, w tym z moich wyobrażeń. Żeby tam dotrzeć, musiałam zejść z utartego szlaku i jak tylko nadarzyła się okazja skręciłam w jakąś niepozorną uliczkę. Tam po raz drugi odetchnęłam pełną piersią, bo oto tłumy się rozmyły. Przycupnęłam nad brzegiem jakiegoś wąskiego kanału, wyciągnęłam aparat i rozpoczęłam mój samotny spacer po Wenecji.
Myślę, że teraz właśnie nadszedł ten moment, by powiedzieć Wam, jaka jest moja opinia na temat Wenecji. Nie będę dzisiaj pisać o ciekawostkach historycznych na temat Wenecji, nie będę opowiadać gdzie dokładnie byłam, przez jakie mosty przechodziłam. Skupię się po prostu na emocjach i pokażę Wam mnóstwo zdjęć. Bo ja w tej Wenecji nie mogłam się oderwać od aparatu. Fotografowałam wszystko pod wszystkimi kątami. Byłam zachwycona. Wenecja skradła moje serce. Nie rozczarowałam się. To miejsce spełniło moje oczekiwania. A nawet je przerosło. Nie wiem jak to w ogóle jest możliwe, ale tak właśnie było. Zachwycałam się każdym zaułkiem, każdym zadrapaniem na ścianie, każdym mostkiem, każdym kwiatkiem, nawet zapachem, światłem i wilgocią. Wenecja jest turystyczna, Wenecja jest momentami brzydka, woda w kanałach brudna, ale to wszystko sprawia, że Wenecja jest po prostu Wenecją. Doceniłam autentyczność tego miejsca i chyba właśnie dlatego tak bardzo mi się tam podobało. I teraz możecie zacząć się śmiać, bo zamarzyło mi się, aby do Wenecji wrócić, ale w deszczu, kiedy będzie pochmurnie i zimno, tak że chłód będzie przenikać do kości. Tym razem doświadczyłam Wenecji skąpanej w wiosennym słońcu i absolutnie nie narzekam - pogoda trafiła mi się naprawdę idealna - ale tak mnie ta Wenecja sobą oczarowała, że zapragnęłam więcej, chcę zobaczyć najskrajniejsze jej oblicza.
Tłumy na dworcu mnie zaskoczyły. Mimo wszystko spodziewałam się, że nie będę tam jedyną turystką. Wenecja jest znana na całym świecie i jest to kierunek całoroczny. Natomiast absolutnie nie spodziewałam się tego, że pozwalając sobie na zgubienie się w tym labiryncie wąskich uliczek i kanałów, dotrę do miejsc, gdzie przeciętny turysta nie dociera. Może brzmi to teraz trochę jak scenariusz z jakiegoś thrillera, że ukrywam się w tym labiryncie i docieram do miejsc, do których z różnych względów nie powinnam trafić. W tamtym momencie w ogóle nie myślałam o czarnych scenariuszach, nawet pomimo tego, że w tej Wenecji z mojej wyobraźni za zakrętem czyhało niebezpieczeństwo. Ja po prostu pozwoliłam sobie chłonąć tę Wenecję całą sobą. Nie miałam planu na zwiedzanie, nie miałam mapy. Po prostu szłam przed siebie. Czasami kręciłam się w kółko i docierałam do tego samego miejsca po kilka razy, czasami miałam wrażenie, że weszłam w jakiś ślepy zaułek i będę musiała zawrócić. Jeszcze nigdy nie byłam tak zagubiona jak w Wenecji. Ale było to takie pozytywne zagubienie. W ogóle nie denerwowałam się tym, że nie zdołam wrócić do punktu początkowego. Po drodze natrafiałam na takie ilości urokliwych zakątków, że tylko to się liczyło. Byłam ja i była Wenecja.
Tak się zachwyciłam Wenecją, że łzy wzruszenia perliły mi się w kącikach oczu. Nawet teraz gdy to piszę, wzruszam się i aż trudno mi uwierzyć, że ja tam naprawdę byłam, widziałam to wszystko na własne oczy i co najważniejsze doświadczyłam Wenecji jaką sobie wymarzyłam.
Przepłynęłam się nawet gondolą. A co? Raz się żyje. Przyjemność ta kosztowała mnie całe 2 euro, jeśli nie mniej (teraz już dokładnie nie pamiętam). Tam gdzie nie ma mostów, na drugi brzeg kanału można się dostać gondolą - jest to zwyczajny dla Wenecji transport publiczny. Na rejs taką gondolą jak z filmów się nie zdecydowałam, bo nie jest to tania impreza, a już w szczególności dla kogoś kto odwiedza Wenecję w pojedynkę, ale rejs gondolą taksówką też się liczy. Nie lubię transportu wodnego, nie lubię tego uczucia bujania, więc mimo wszystko trochę się wzdrygałam na myśl o przeprawie taką wątłą gondolą, ale nie żałuję. Bujało, ale odcinek do przepłynięcia był krótki, więc przeżyłam. A przynajmniej mam jakieś wyjątkowe wspomnienie z Wenecji, a nie tylko setki zdjęć.
Byłam tak zaaferowana Wenecją, chciałam tyle zobaczyć, że nawet nie miałam czasu, żeby usiąść w jakiejś restauracyjce na lunch. Zjadłam tylko szybko kanapkę, niemalże w biegu, bo przecież było jeszcze tyle zaułków do odkrycia. Spędziłam tam prawie cały dzień, a i tak było mi mało i mogłabym tak spacerować wzdłuż kanałów jeszcze godzinami, wieczorem, po zmroki, o poranku, w słońcu, w deszczu, we mgle...
A potem dotarłam na plac świętego Marka i tutaj mój optymizm automatycznie zgasł. Ponownie trafiłam do miejsca pełnego ludzi. I choć plac jest ogromny, ludzie byli wszędzie niczym mrówki. Gdybym jak wszyscy na dworcu wsiadła w taksówkę wodną albo prom i zwiedzanie rozpoczęła od placu św. Marka, to mój zachwyt Wenecją na pewno nie byłby tak ogromny. Plac ładny, bazylika św. Marka architektonicznie imponująca, dzwonnica przyciąga wzrok swoją wysokością, Pałac Dożów zachwyca licznymi kolumnami i arkadami, jednak brakowało tam tej magii, którą odnalazłam w tych mniej turystycznych rejonach miasta. Ale przecież te najpopularniejsze punkty na mapie Wenecji też warto zobaczyć. Także po wizycie na placu św. Marka przeszłam się również nabrzeżem i tutaj zachwyciłam się tymi palami wystającymi z wody. Rozciągała się stamtąd także bardzo ładna panorama na przeciwległą wyspę z kościołem San Giorgio Maggiore. W tym miejscu uznałam, że do Wenecji muszę jeszcze wrócić, aby właśnie odwiedzić te sąsiednie wyspy. Burano na przykład było nawet w planach, ale pogoda trochę pokrzyżowała mi plany i tym razem nic z tego nie wyszło. Lecz co się odwlecze, to nie uciecze.
Od Placu św. Marka szłam już właściwie turystycznym szlakiem, bo od tego momentu zaczęłam zahaczać o wszystkie najważniejsze punkty. Mapa nadal nie była potrzebna, bo wbrew pozorom w tych najpopularniejszych dzielnicach, Wenecja jest całkiem dobrze oznakowana i na każdym kroku mamy drogowskazy kierujące nas do najważniejszych zabytków. Warto się ich trzymać, bo jeśli pójdziemy na azymut, to może się okazać, że wejdziemy w ślepą uliczkę i i tak będziemy musieli zawrócić. W Wenecji było mnóstwo takich niespodzianek w postaci urywających się nagle dróg kończących się na krawędzi kanału, nad którym nie wybudowano mostu. Ja nie wiem jak mieszkańcy się tam nie gubią.
Jednym z najciekawszych moim zdaniem mostów jest Most Akademii, jeden z czterech łączących przeciwległe brzegi Canale Grande. Dlaczego uważam go za tak ciekawy? Ponieważ wyróżnia się swoją konstrukcją. Nie jest to most kamienny. Jego historia też jest interesująca. Pierwszy most w tamtym miejscu pojawił się pod koniec XIX wieku i był to most żelazny, a właściwie po prostu żelazna kładka. Jednak w pewnym momencie konstrukcja zaczęła szwankować i trzeba było wybudować nowy most. W planach był kamienny, jednak w międzyczasie prowizorycznie oba brzegi połączono konstrukcją drewnianą wybudowaną w nieco ponad miesiąc. Nowy most drewniany tak się przyjął, że nie zamieniono już go na żaden inny, jedynie nieco ulepszono i dodano pewne elementy żelazne i takim oto mostem możemy sobie dzisiaj przejść do dzielnicy sztuki, bo właśnie tam znajduje się największa galeria malarstwa weneckiego.
Do galerii nie weszłam. Nie wchodziłam do żadnego muzeum. Nie wspięłam się też na żadne wieże widokowe. Nie było na to po prostu czasu. Jeden dzień w Wenecji to zdecydowanie za mało. Zdążyłam tylko łyknąć tej niesamowitej atmosfery tego miasta. Kiedy wrócę, wówczas na pewno zajrzę do wnętrz kilku miejsc. Na pierwszym miejscu tej listy jest księgarnia Acqua Alta. Była ona w planach tamtego dnia, ale po prostu bez mapy jej nie znalazłam. A jak po południu wyciągnęłam mapę, byłam na tyle daleko od księgarni, że nie było sensu tam się wracać. Oczywiście mogłabym tam szybko podbiec, zrobić kilka zdjęć i wrócić, ale wiedziałam, że w moim przypadku taki plan szybkiej wizyty w księgarni by nie wypalił. Bo dla mnie księgarnie są niczym galerie sztuki. Mogę spacerować godzinami między półkami i przyglądać się okładkom, wyszukiwać intrygujące tytuły, podczytywać interesujące opisy. I oczywiście z takiej księgarni z pustymi rękami to bym nie wyszła.
Opanowałam się więc i ruszyłam przed siebie, tym razem pod most Rialto. No, dobra, pod most nie dotarłam, bo musiałabym wskoczyć do kanału, ale stanęłam przed nim i na nim. I oczywiście konstrukcja robi spore wrażenie, ale jako że jest to jeden z najpopularniejszych mostów i największych, jest oblegany. Dopiero tam tak naprawdę poczułam taki dyskomfort spowodowany tłumami. Na placu św. Marka i na nabrzeżu Canale Grande przy dworcu było dużo ludzi, ale jakoś tak na dużej powierzchni było też sporo oddechu. Na moście Rialto nie dość że ludzie, to jeszcze sklepiki. Mimo wszystko muszę przyznać, że most całkiem nieźle się trzyma jak na swój wiek (najstarszy na Canale Grande) i popularność.
Zostawiam za sobą te dzikie tłumy i ponownie uciekam w jakieś wąskie uliczki. Moja wycieczka powoli dobiega końca. Zaczynam czuć lekki ucisk w żołądku na myśl, że muszę się na razie pożegnać z Wenecją. Ale wówczas tliła się jeszcze we mnie nadzieja, że może następnego dnia, albo jeszcze kolejnego zrobię sobie szybki wypad na inną z wysp. Tylko, że tak jak wspomniałam wcześniej, pogoda później się zepsuła na tyle, że wolałyśmy uciec od deszczu w nieco inne rejony Włoch. Pogoda zepsuła się nawet jeszcze tego samego dnia. Przez prawie cały dzień towarzyszyło mi słoneczko. Aż tu nagle się zachmurzyło i zrobiło się bardzo zimno. Na liczniku miałam już tysiące kroków, na karcie pamięci setki zdjęć, w sercu mnóstwo wspomnień i pięknych emocji, toteż nadszedł czas powrotu do Padwy.
Byłam tak wykończona tym dniem (ale było to takie pozytywne zmęczenie), że cieszyłam się, że udało mi się znaleźć miejsce siedzące w pociągu powrotnym i to jeszcze przy oknie. Szkoda tylko, że niebo zasnuło się chmurzyskami i widoki były po prostu marne. Ale z przyjemnością zamknęłam oczy i choć nie zasnęłam, odpoczęłam.
Ruch jak na Marszałkowskiej na tym moście!
OdpowiedzUsuńJulia, cieszę się, że Wenecja Cię nie zawiodła, a nawet przeszła Twoje oczekiwania! To był bardzo ekspresyjny wpis, Twoje emocje aż wylewały się z niego, a ja przeczytałam go z uśmiechem na twarzy :)
No i cieszę się, że wyjaśniłaś, o co chodziło z tymi dwoma euro, bo jak to przeczytałam, to od razu gwałtownie zareagowała: "ale jak to tylko 2 euro?!" Doszły mnie bowiem słuchy, że rejs gondolą jest bardzo drogi i należy się liczyć z wydatkiem rzędu nawet 100 euro.
Ja akurat uwielbiam przebywać na morzu - zwłaszcza na dużych statkach i promach, bo te malutkie łódeczki, czółna, tratwy, ponotny i kajaki nieco mnie przerażają ;)