Jako, że dzisiaj jest dzień niepodległości i tak jakby urodziny Polski, postanowiłam opublikować coś z naszego polskiego podwórka. Padło na zaległy wpis z Sandomierza, który odwiedziłam już kilka dobrych lat temu i nie mam bladego pojęcia, dlaczego wcześniej nie napisałam o tym miejscu. Byłam tam w tym samym roku, kiedy wybrałam się na objazd po krajach nadbałtyckich, a to był bardzo intensywny w przygody czas, więc pewnie gdzieś ten Sandomierz się po prostu zapodział pośród innych wspomnień. Niemniej teraz z przyjemnością wracam do tamtych chwil. A te kolorowe jesienne zdjęcia na pewno rozjaśnią nam wszystkim tę polską szarość za oknem.
Dziś mogę się już śmiać, ale jeszcze wczoraj do śmiechu mi nie było. Pewnie słyszeliście lub czytaliście o tym, co działo się w Walencji. Burza, sztorm, ulewa, tornado, nie wiem jak to nazwać, jednym słowem: katastrofa. Tym razem niszczycielską siłę natury doświadczyłam na własnej skórze, bo właśnie w ten nieszczęsny wtorek byłam w Walencji i dzisiaj, jeszcze na resztkach adrenaliny, która pomogła mi przetrwać najtrudniejsze chwile, opowiem Wam tę historię. Ale nie bójcie się, moja historia dobrze się kończy.
Kolejnego dnia powoli zaczęłyśmy się żegnać z Bergamo; czekał na nas wielki Mediolan. Po śniadaniu niespiesznie się spakowałyśmy i ruszyłyśmy na dworzec kolejowy, gdzie szybciutko kupiłyśmy bilety na pociąg do stolicy mody i długo nie czekając byłyśmy już w drodze na spotkanie z Mediolanem i naszą koleżanką, bo jednym z celów tej włoskiej wyprawy, było właśnie koleżeńskie spotkanie.