Park naturalny Mondragó
Es Pontas, o którym pisałam w poprzednim poście, jest bardzo ciekawym obiektem sztuki naturalnej i warto go zobaczyć, ale wyobrażam sobie, że nie każdemu chce się jechać być może na drugi koniec wyspy, żeby zobaczyć jakiś tam kamienny most, więc dzisiaj zaproponuję, w jaki sposób można sobie przedłużyć tę wycieczkę.
Niedaleko Es Pontas leży park naturalny Mondragó, który mianem parku naturalnego szczycie się od 1992 roku. Jest bardzo przyjazny turystom pod względem infrastruktury. Są parkingi (w sezonie płatne), wyznaczone szlaki i propozycje spacerów, o których więcej możecie dowiedzieć się w biurze informacji turystycznej; jest też bar (chiringuito) na jednej z plaż. To wszystko przyczynia się do tego, że nawet w porze zimowo-wiosennej jest tam sporo ludzi, ale większość kumuluje się na wspomnianych plażach, aniżeli na szlakach.
Szlaków jest łącznie 5 i raczej nie są zbyt wymagające, a więc park jest idealnym miejscem na rodzinne spacery. Na mapie szlaki wyglądają na długie, ale w rzeczywistości są bardzo króciutkie i jeśli ktoś lubi spacerować, to może zaliczyć wszystkie z proponowanych tras.
My nasz spacer zaczęłyśmy dosyć nietypowo, bo nie zatrzymałyśmy się na głównym parkingu, tylko na jednej z uliczek miasteczka i właśnie stamtąd rozpoczęłyśmy marsz jeszcze nieoznakowanymi dróżkami. Początkowo droga gruntowa była dosyć szeroko ze względu na to, że była drogą dojazdową do kilku domów. Tą też drogą zeszłyśmy do zatoczki Caló d'en Perdiu, skąd, jak informowała mapa, prowadziła dalsza ścieżka na drugą stronę. Cóż, ścieżki ani widu ani słychu. Szłyśmy trochę na czuja między skałami i krzaczorami, w zupełnie inną stronę niż wskazywał GPS, ale wydawało nam się, że właśnie tędy powinna prowadzić ścieżka, której po prostu nie było - naszą trasę ochrzciłyśmy potem mianem magicznej ścieżki. Ponieważ na Majorce nie ma żadnych niebezpiecznych i jadowitych stworzonek, nie bałam się tego spaceru na przełaj, ale jak tylko udało nam się wyjść na dobrą drogę, zobaczyłyśmy znak informujący o tym, żeby nie wychodzić poza wyznaczone szlaki... Na szczęście potem już nie było takiej konieczności.
Kiedy już wydostałyśmy się z chaszczy, znalazłyśmy się mniej więcej w połowie szlaku nr 3, fioletowego, na którym znajdują się dwa punkty widokowego. Najpierw dochodzimy do Punta de ses Gatoves. Natomiast drugi punkt widokowy zaliczamy dopiero w drodze powrotnej.
Z Punta de ses Gatoves schodzimy schodkami na plażę S'Amarador, gdzie spotykamy całkiem sporo plażowiczów korzystających z wyjątkowo dobrej pogody jak na końcówkę lutego. Stamtąd wzdłuż wybrzeża idziemy na kolejną plażę - Caló d'en Garrot, przy której znajduje się dosyć oblegany bar - chiringuito. Promenada łącząca obie plaże jest bardzo ładna i ciekawie prezentuje się z innych punktów widokowych, jednak jest dosyć niebezpieczna. Pomimo tego, że jest dosyć szeroka, nie ma żadnych zabezpieczeń, a pod nami morskie dno jest raczej skaliste, więc jeśli ktoś się potknie, może mieć poważny problem, albo ostatecznie skończyć ze wszystkimi swoimi problemami. To tak w żarcie, bo też aż tak niebezpiecznie tam nie jest. Podejrzewam, że gdyby było, to może by umieścili tam jakieś barierki. Ale kto wie...? Ogólnie w Hiszpanii pojęcia bezpieczne i niebezpieczne są bardzo subiektywne i kwestia bezpieczeństwa jest bardzo często bagatelizowana - co widać chociażby na przykładzie aktualnej sytuacji. Do wszystkiego pochodzi się z dużą lekkością i dopiero, gdy problem wymyka się spod kontroli, zaczyna się podejmować jakieś środki - cóż, lepiej późno niż wcale.
Nie zatrzymujemy się na razie na plaży, tylko idziemy dalej na szlak nr 2 (pomarańczowy). Podobnie jak inne, na mapie wydaje się długi, ale w rzeczywistości jego przejście zajmuje zaledwie pół godzinki (łącznie z postojami na robienie zdjęć i podziwianie widoków). Na każdym szlaku czeka nas jakaś atrakcja. Tutaj oprócz widoków, trafiamy na ciekawą budowlę, która na pierwszy rzut oka przypomina bunkier. Nido de Ametralladoras powstało w latach 40. ubiegłego wieku i pełniło wówczas funkcje schronienia. Ale już na przełomie wieków XVI i XVII powstała tam pierwsza tego typu budowla pełniąca wówczas funkcje obronne, skąd patrolowano wpływające do zatoki okręty pirackie, a później statki przemytnicze. Do budynku można wejść i poczuć się jak prawdziwy strażnik, wyglądając przez otwory okienne zabezpieczone kratami.
Tym szlakiem docieramy z powrotem do punktu wyjścia przy plaży Caló d'en Garrot, gdzie robimy sobie piknik na skałach z widokiem na dwie zatoczki i wpływające do niej jachty. Tamten dzień był idealny na tego typu wycieczkę.
Po skończonej przerwie na lunch wracamy nad zatokę S'Amarador, skąd wspinamy się schodami na drogę prowadzącą na główny parking. Ale korci mnie, żeby zobaczyć jeszcze jedną rzecz - Barraca de roter. Nazwa ta nic mi nie mówiła a ciekawość była spora, więc zboczyłyśmy z głównej drogi i weszłyśmy na szlak nr 4 (zielony) i dotarłyśmy pod kamienną budowlę, która, jak informuje tabliczka, służyła niegdyś jako schronisko dla payeses (chłopów), którzy swoje ziemie uprawiali daleko od domu i nie zawsze byli w stanie wrócić na noc do swojej rodziny. Rekonstrukcja i konserwacja tych budynków jest jedną z podstawowych działalności władz parku naturalnego Mondragó.
Z dużego parkingu, na którym nie zdecydowałyśmy się zostawić samochodu, skierowałyśmy się z powrotem w stronę zatoczki Caló d'en Perdiu, gdzie czekała na nas nasza magiczna ścieżynka. Ale zanim na nią weszłyśmy, dałyśmy sobie jeszcze jedną szansę i postanowiłyśmy znaleźć właściwą drogę, dzięki czemu dotarłyśmy do pięknego punktu widokowego. Trochę się tam pokręciłyśmy w poszukiwaniu drogi powrotnej. Spotkałyśmy również innych zagubionych wędrowców, którzy podobnie jak my, nie bardzo wiedzieli, gdzie jest trasa widniejąca na wszystkich mapach, ale w rzeczywistości nieistniejąca. Jednakże mapy się nie myliły - ścieżka była tam, gdzie być powinna! Problem w tym, że z początku wcale ścieżki nie przypomina i wydaje się być niebezpiecznym przejściem, więc prawdopodobnie wiele osób po prostu nie decyduje się, żeby tamtędy iść. My powolutku szłyśmy do przodu po skałkach i okazało się, że szlak jest ładny i wcale nie taki straszny, jak się wydawał. A drugi problem jest taki, że od strony, skąd zaczynałyśmy nasz spacer, ścieżki tej w ogóle nie widać i w życiu byśmy się nie odważyły, żeby wspiąć się po tym niebezpiecznym klifie - tak przynajmniej to wyglądało z tamtej perspektywy, ale od drugiej strony już nie było tak strasznie.
I tym optymistycznym odkryciem zakończyłyśmy nasz spacer po parku naturalnym Mondragó. Nie przeszłyśmy się wszystkimi szlakami, więc jest to jakaś motywacja, żeby ponownie tam pojechać, choć ostatnio zauważyłam, że dopada mnie syndrom wyspiarski, tj. pomimo tego, że wyspa nie jest taka duża, jak już trzeba gdzieś jechać godzinę, to mam wrażenie, że to jest tak strasznie daleko i że cały dzień będzie zmarnowany i po prostu mi się nie chce...
W związku z ogólnoświatową sytuacją, wiele osób zostało uziemionych w domu i być może się nudzi - tak przynajmniej twierdzą media społecznościowe, gdzie znajdziecie miliony różnych sposób na spędzenie tego czasu w domowym zaciszu (książki, gry planszowe, porządki...); jednym ze sposób jest wykorzystanie tego czasu na nadrobienie zaległości w blogosferze. Osobiście się nie nudzę, wręcz przeciwnie, mnie pracy przybyło, jako że dzieci nie mogą wychodzić z domu. Jednak w moim przypadku zazwyczaj jest tak, że jeśli mam dużo różnych zajęć, to nie mam problemu ze znalezieniem czasu, natomiast gdy mam dużo wolnego, czas mija nawet nie wiem kiedy i w konsekwencji nic nie robię, ale do sedna, ja znalazłam wreszcie czas, żeby napisać o już dawno odbytej wycieczce, a Wy, mam nadzieję, znajdziecie teraz czas, żeby o tym przeczytać. Bo skoro nie można podróżować i na własną rękę odkrywać nowych miejsc, to pozostają nam wirtualne podróże. A jak to wszystko już się skończy, to będziecie mieć mnóstwo inspiracji na nowe wojaże.
Kiedy już wydostałyśmy się z chaszczy, znalazłyśmy się mniej więcej w połowie szlaku nr 3, fioletowego, na którym znajdują się dwa punkty widokowego. Najpierw dochodzimy do Punta de ses Gatoves. Natomiast drugi punkt widokowy zaliczamy dopiero w drodze powrotnej.
Z Punta de ses Gatoves schodzimy schodkami na plażę S'Amarador, gdzie spotykamy całkiem sporo plażowiczów korzystających z wyjątkowo dobrej pogody jak na końcówkę lutego. Stamtąd wzdłuż wybrzeża idziemy na kolejną plażę - Caló d'en Garrot, przy której znajduje się dosyć oblegany bar - chiringuito. Promenada łącząca obie plaże jest bardzo ładna i ciekawie prezentuje się z innych punktów widokowych, jednak jest dosyć niebezpieczna. Pomimo tego, że jest dosyć szeroka, nie ma żadnych zabezpieczeń, a pod nami morskie dno jest raczej skaliste, więc jeśli ktoś się potknie, może mieć poważny problem, albo ostatecznie skończyć ze wszystkimi swoimi problemami. To tak w żarcie, bo też aż tak niebezpiecznie tam nie jest. Podejrzewam, że gdyby było, to może by umieścili tam jakieś barierki. Ale kto wie...? Ogólnie w Hiszpanii pojęcia bezpieczne i niebezpieczne są bardzo subiektywne i kwestia bezpieczeństwa jest bardzo często bagatelizowana - co widać chociażby na przykładzie aktualnej sytuacji. Do wszystkiego pochodzi się z dużą lekkością i dopiero, gdy problem wymyka się spod kontroli, zaczyna się podejmować jakieś środki - cóż, lepiej późno niż wcale.
Nie zatrzymujemy się na razie na plaży, tylko idziemy dalej na szlak nr 2 (pomarańczowy). Podobnie jak inne, na mapie wydaje się długi, ale w rzeczywistości jego przejście zajmuje zaledwie pół godzinki (łącznie z postojami na robienie zdjęć i podziwianie widoków). Na każdym szlaku czeka nas jakaś atrakcja. Tutaj oprócz widoków, trafiamy na ciekawą budowlę, która na pierwszy rzut oka przypomina bunkier. Nido de Ametralladoras powstało w latach 40. ubiegłego wieku i pełniło wówczas funkcje schronienia. Ale już na przełomie wieków XVI i XVII powstała tam pierwsza tego typu budowla pełniąca wówczas funkcje obronne, skąd patrolowano wpływające do zatoki okręty pirackie, a później statki przemytnicze. Do budynku można wejść i poczuć się jak prawdziwy strażnik, wyglądając przez otwory okienne zabezpieczone kratami.
Tym szlakiem docieramy z powrotem do punktu wyjścia przy plaży Caló d'en Garrot, gdzie robimy sobie piknik na skałach z widokiem na dwie zatoczki i wpływające do niej jachty. Tamten dzień był idealny na tego typu wycieczkę.
Po skończonej przerwie na lunch wracamy nad zatokę S'Amarador, skąd wspinamy się schodami na drogę prowadzącą na główny parking. Ale korci mnie, żeby zobaczyć jeszcze jedną rzecz - Barraca de roter. Nazwa ta nic mi nie mówiła a ciekawość była spora, więc zboczyłyśmy z głównej drogi i weszłyśmy na szlak nr 4 (zielony) i dotarłyśmy pod kamienną budowlę, która, jak informuje tabliczka, służyła niegdyś jako schronisko dla payeses (chłopów), którzy swoje ziemie uprawiali daleko od domu i nie zawsze byli w stanie wrócić na noc do swojej rodziny. Rekonstrukcja i konserwacja tych budynków jest jedną z podstawowych działalności władz parku naturalnego Mondragó.
Z dużego parkingu, na którym nie zdecydowałyśmy się zostawić samochodu, skierowałyśmy się z powrotem w stronę zatoczki Caló d'en Perdiu, gdzie czekała na nas nasza magiczna ścieżynka. Ale zanim na nią weszłyśmy, dałyśmy sobie jeszcze jedną szansę i postanowiłyśmy znaleźć właściwą drogę, dzięki czemu dotarłyśmy do pięknego punktu widokowego. Trochę się tam pokręciłyśmy w poszukiwaniu drogi powrotnej. Spotkałyśmy również innych zagubionych wędrowców, którzy podobnie jak my, nie bardzo wiedzieli, gdzie jest trasa widniejąca na wszystkich mapach, ale w rzeczywistości nieistniejąca. Jednakże mapy się nie myliły - ścieżka była tam, gdzie być powinna! Problem w tym, że z początku wcale ścieżki nie przypomina i wydaje się być niebezpiecznym przejściem, więc prawdopodobnie wiele osób po prostu nie decyduje się, żeby tamtędy iść. My powolutku szłyśmy do przodu po skałkach i okazało się, że szlak jest ładny i wcale nie taki straszny, jak się wydawał. A drugi problem jest taki, że od strony, skąd zaczynałyśmy nasz spacer, ścieżki tej w ogóle nie widać i w życiu byśmy się nie odważyły, żeby wspiąć się po tym niebezpiecznym klifie - tak przynajmniej to wyglądało z tamtej perspektywy, ale od drugiej strony już nie było tak strasznie.
I tym optymistycznym odkryciem zakończyłyśmy nasz spacer po parku naturalnym Mondragó. Nie przeszłyśmy się wszystkimi szlakami, więc jest to jakaś motywacja, żeby ponownie tam pojechać, choć ostatnio zauważyłam, że dopada mnie syndrom wyspiarski, tj. pomimo tego, że wyspa nie jest taka duża, jak już trzeba gdzieś jechać godzinę, to mam wrażenie, że to jest tak strasznie daleko i że cały dzień będzie zmarnowany i po prostu mi się nie chce...
Tak mniej więcej wygląda ścieżka, której początkowo nie mogłyśmy znaleźć. |
W związku z ogólnoświatową sytuacją, wiele osób zostało uziemionych w domu i być może się nudzi - tak przynajmniej twierdzą media społecznościowe, gdzie znajdziecie miliony różnych sposób na spędzenie tego czasu w domowym zaciszu (książki, gry planszowe, porządki...); jednym ze sposób jest wykorzystanie tego czasu na nadrobienie zaległości w blogosferze. Osobiście się nie nudzę, wręcz przeciwnie, mnie pracy przybyło, jako że dzieci nie mogą wychodzić z domu. Jednak w moim przypadku zazwyczaj jest tak, że jeśli mam dużo różnych zajęć, to nie mam problemu ze znalezieniem czasu, natomiast gdy mam dużo wolnego, czas mija nawet nie wiem kiedy i w konsekwencji nic nie robię, ale do sedna, ja znalazłam wreszcie czas, żeby napisać o już dawno odbytej wycieczce, a Wy, mam nadzieję, znajdziecie teraz czas, żeby o tym przeczytać. Bo skoro nie można podróżować i na własną rękę odkrywać nowych miejsc, to pozostają nam wirtualne podróże. A jak to wszystko już się skończy, to będziecie mieć mnóstwo inspiracji na nowe wojaże.
Dla zainteresowanych podrzucam link do mapki ze szlakami do druku: TUTAJ
Raj na ziemi, pięknie to wygląda! Pozdrawiam serdecznie! :)
OdpowiedzUsuńRównież pozdrawiam :) Szkoda, że na razie nie można odkrywać kolejnych tak pięknych miejsc...
UsuńPrześlicznie!
OdpowiedzUsuńW tym zawirowanym czasie trzeba pocieszać się czym się da a wspominanie podróży i oglądanie zdjęć może być świetnym remedium na tymczasową izolację. Chociaż jak patrzę na Twoje zdjęcia to naprawdę mam nadzieję, że to szaleństwo skończy się szybciej niż się spodziewamy.
OdpowiedzUsuńMam podobnie jak Ty, kiedy mam mnóstwo obowiązków to jestem super zorganizowana i zdyscyplinowana żeby ze wszystkim się wyrobić a jak czasu mam dużo to tylko szukam wymówek, żeby zrobić coś później albo jutro, albo najlepiej w ogóle :)
Dobija mnie, że mam to wszystko na wyciągnięcie ręki, a jednak tak daleko... Dopiero teraz człowiek zaczyna doceniać wolność.
UsuńMyślę, że jest więcej takich osób, które jak muszą, to potrafią się dobrze zorganizować, a gdy nie trzeba, to [i]mañana[/i] :)
W tym trudnym czasie te przepiękne krajobrazy są jak miód na moje serce.
OdpowiedzUsuńJula cudowne zdjęcia, a miejsce też wyjątkowe.
Serdecznie pozdrawiam:)
Jakoś trzeba się pocieszać. Miejmy nadzieję, że to wszystko wkrótce się skończy i znów będziemy mogli podróżować i patrzeć na takie piękne miejsca własnymi oczami.
UsuńPozdrawiam :)