Ruta arquelógica ~ trekking szlakiem archeologicznym
Po dość długiej wakacyjnej przerwie zabieram Was na trekking szlakiem archeologicznym. Będą prehistoryczne ruiny, rozległe majorkańskie pola i łąki, cisza, kontakt z naturą, historią i samym sobą. Będzie też ucieczka przed ciemnymi chmurami, jakie lubią zbierać się nad życiem. Wszystko, czego potrzeba, by przeżyć niesamowitą przygodę.
Ruta arqueológica jest około 13-kilometrową pętlą, łączącą niewielkie miasteczka Sencelles y Costitx. Zabytki są ponumerowane, co w pewien sposób sugeruje, gdzie powinniśmy rozpocząć naszą wycieczkę. Ja nieco zmodyfikowałam tę trasę i poniżej możecie zobaczyć jej przebieg.
Wędrówkę rozpoczęłam pod planetarium w Costitx. Jest tam duży parking, który jest zupełnie pusty, kiedy planetarium jest zamknięte, zupełnie darmowy i bezpieczny. A stamtąd już zaledwie kilka kroków, żeby zobaczyć pierwszy z zabytków archeologicznych, jakie zobaczymy podczas całej wycieczki.
Es Turassot
Osada Es Turassot jest prawdopodobnie jedną z najlepiej zachowanych na Majorce. Od 2015 roku trwają tam prace archeologiczne. Chociaż część obiektów jest przykryta folią, wciąż można zobaczyć chociażby jak wyglądały ówczesne konstrukcje: dość duże powierzchniowo budynki wybudowane z ogromnych kamiennych bloków. Natomiast dachy były prawdopodobnie wykonane z dużo mniej trwałych materiałów, gdyż do naszych czasów nic się nie zachowało.
Nie wygląda to jakoś imponująco właśnie ze względu na prace konserwatorskie. Trochę tak, jak bym była na placu budowy. Mam nadzieję, że wreszcie po tylu latach, archeolodzy dokończą swoją robotę i będzie to za czymś wyglądać.
Myślałam, że stamtąd będę mogła kontynuować wycieczkę w kierunku kolejnej ruiny, niestety przejście było zagrodzone i postanowiłam nie wdzierać się tak od razu komuś na posesję, skoro miałam inną możliwość. Wróciłam na parking a stamtąd zeszłam jedyną drogą do pierwszego skrzyżowania i tam skręciłam w lewo, na żółty szlak pieszy R4. Była to wąziutka droga asfaltowa o nikłym natężeniu ruchu, więc szło się bardzo przyjemnie. No i nie musiałam przedzierać się przez żadne chaszcze. Tylko te ciężkie chmury zwisające z nieba nie pozwalały w pełni cieszyć się trekkingiem. Od samego początku czułam na sobie presję, żeby zdążyć przez deszczem i zamiast iść swobodnym tempem, momentami mój marsz ocierał się o trucht.
Talaiot de Binifat
Po niecałych trzech kilometrach dochodzimy wreszcie do Talaiot de Binifat. Przed wycieczką czytałam, że aby zobaczyć ten zabytek na własne oczy, należy wcześniej zadzwonić do właściciela działki, na której się znajduje, aby nas tam wpuścił. Jednak informacje te straciły na aktualności, ponieważ dojście do talajotu jest bezproblemowe. Przy drodze stoi tabliczka z nazwą miejsca, przy której mamy niewielką bramkę. Przechodzę na jej drugą stronę i wąską ścieżką pomiędzy kamiennym murkiem a drucianym płotkiem dochodzę do celu. Ruiny są odgrodzone w bezpieczny sposób od gospodarstwa, na którego terenie się znajdują i na pewno nikt nikomu nie zabroni podejść na tyle blisko, żeby je w ogóle zobaczyć, gdyż z ulicy są niestety zupełnie niewidoczne.
Zabytek ten jest niewielką basztą wybudowaną na planie koła. Niegdyś wewnątrz na środku stał kamienny filar, który prawdopodobnie został usunięty jeszcze przez pierwszych osadników na Majorce w celu powiększenia przestrzeni. Do wnętrza talajotu można wejść przez niewielki otwór, co ja sobie tym razem odpuściłam.
Odcinek do kolejnego zabytku chyba stał się moim ulubionym na całej trasie. Szło się cały czas wąską mało uczęszczaną asfaltową drogą. Ciągle prosto, nie było większych skrzyżowań, więc zgubić się nie można było. Tylko w przypadku nagłej ulewy mogłoby być ciężko, gdyż na całej długości nie było praktycznie żadnego schronienia, nawet drzew było niewiele. I właściwie pogodę na tę wędrówkę miałam idealną, bo nie było upalnego słońca, no i przede wszystkim jeszcze nie padało.
Oprócz pól i łąk natrafiałam na trasie również na stado krów. Piszę o tym, bo to był mój pierwszy raz, kiedy na Majorce spotkałam krowy. Jadąc przez Polskę nie ma w tym nic dziwnego, ale na tej hiszpańskiej wyspie krów jest naprawdę niewiele. Owce czy kozy to coś zupełnie normalnego, ale stado krówek to już coś.
Can Xim
Wreszcie po pięciu kilometrach marszu docieram do kolejnego zabytku. Ponownie w internecie znalazłam informacje, żeby zadzwonić przed przybyciem, czego oczywiście nie zrobiłam i tym razem, gdyby nie trochę szczęścia, prawdopodobnie stanęłabym przed zamkniętą bramą. Tak przynajmniej to wyglądało.
Nie widziałam tam żadnej tabliczki informacyjnej i gdyby nie mapa, którą uważnie śledziłam odkąd pojawiłam się w okolicy tegoż zabytku, pewnie bym te ruiny przeoczyła. Znajdują się kilkanaście metrów za wioską Cascanar, gdzie niegdyś musiała znajdować się prehistoryczna osada, której mieszkańcy wybudowali tenże talajot o funkcjach rytualnych.
Po lewej stronie znajdowały się dwie ogrodzone łąki. Do obu dostępu broniły bramy, z tym że jedna była otwarta. I wszystko wskazywało na to, że to właśnie tam znajduje się poszukiwane przeze mnie ruiny. Weszłam więc wgłąb posesji i wtedy zobaczyłam dość sporych rozmiarów kamienne zabudowania. Można było podejść na tyle blisko, na ile się chciało; zrobić zdjęcia z daleka, bliska, pod kątem, z góry... Niestety wejścia do wnętrza były zasypane kamieniami, więc mogłam podziwiać jedynie z zewnątrz.
Były to dwa budynki skonstruowane na planie kwadratu. W jednym z nich znaleziono szkielet kobiety, co mogłoby wskazywać na ich rytualny / funeralny charakter. Niestety nie przeprowadzono tam dokładniejszych badań, które potwierdziłyby te przypuszczenia. Talajoty z każdym rokiem są coraz bardziej zarośnięte, ale muszę przyznać, że ma to pewien urok. Porzucone na pastwę czasu znikają pod naporem nieugiętej siły natury.
Podczas gdy obchodziłam ruiny i próbowałam je obfotografować z korzystniejszych miejsc, nikt mnie w tym czasie stamtąd nie wygonił. Nawet żaden samochód nie przejechał wówczas drogą, z resztą i tak mnie nie było widać z ulicy, bo akurat na tym odcinku rosło więcej drzew i innych krzaczków. Ale podejrzewam, że brama mogła być otwarta umyślnie, aby nie utrudniać dostępu do ruin. Być może przede mną ktoś dzwonił do właściciela terenu o pozwolenie na wejście i tenże otworzył bramę, ale jakoś w tę opcję wątpię, bo nie spotkałam na trasie ani innych piechurów ani turystów zmotoryzowanych czy na dwóch kółkach. Szlak jest dość słabo rozreklamowany. Ale widać, że jednak ktoś o te miejsca w jakiś sposób dba.
Sencelles
Z Cascanar kontynuowałam wędrówkę ulicą Cami d'es Campas w stronę Sencelles. Nie była to najkrótsza opcja, ale nie musiałam się wracać spod ruin do centrum wioski Cascanar, no i nie szłam ruchliwą drogą, a znacznie spokojniejszą wiejską trasą. To właśnie tam spotkałam najwięcej rowerzystów, dla których pewnie byłam nie lada zagadką. Szłam bowiem szlakiem rowerowym i prawdopodobnie byłam jedynym piechurem, który wybrał się tam na wędrówkę w ciągu ostatnich tygodni.
Gdyby nie fakt, że wisiały nade mną czarne chmury, pewnie bym sobie trochę pochodziła też po samym Sencelles, tym bardziej, że nigdy tam nie byłam. Może nawet bym sobie chwilę odpoczęła w jakimś barze. Może bym zjadła coś smaczniejszego niż rozgotowany makaron. Nie było na to jednak czasu. Wybrałam jak najkrótszą drogę, aby dotrzeć do kolejnego miejsca na szlaku archeologicznym i tym samym ominęłam prawdopodobnie wszystko, co najładniejsze w Sencelles.
Cova del Camp del Bisbe
Na wylocie z miasteczka znajduje się niewielka jaskinia, a właściwie to grota. Można swobodnie wejść do jej przedsionka. Dwie pozostałe sale można obserwować jedynie zza krat. Jaskinia sama w sobie nie robi dużego wrażenia. Ot, taka tam jama, która służyła jako miejsce składania zmarłych. W tamtym okresie ciał zmarłych nie grzebano ani nie palono, ale pozostawiono je właśnie w tego typu miejscach swobodnie leżące na ziemi. Nie były to jednak nagie ciała. Przygotowywano specjalny strój funeralny, którym był całun przyozdobiony trójkątnymi guzikami.
Dwie pozostałe sale w głębi służyły natomiast jako ossuaria, gdzie składowano ludzkie szczątki.
Chociaż dawny grobowiec pewnie nie jest najlepszym miejscem na zrobienie sobie uczty, to właśnie tam zatrzymałam się na lunch i w międzyczasie dokonałam też pewnych zmian w pierwotnej trasie. Początkowo plan był taki, by iść cały czas szlakiem archeologicznym. Niestety nie jest on opracowany pod kątem pieszych, co właśnie chciałam zweryfikować podczas tego trekkingu. Odcinek z jaskini do kolejnego punktu wiedzie kilkaset metrów po jednej z główniejszych dróg. Szukałam sposobu, żeby jakoś tę drogę ominąć, no ale niestety... Ominęłam po prostu tamten punkt. I gdy już ruszyłam w dalszą drogę po nieco zmienionej trasie, uświadomiłam sobie, że to była dobra decyzja, bo pomimo tego, że nie szłam tą główną drogą i tak weszłam na nieco bardziej ruchliwą trasę niż dotychczas, i choć był weekend, ruch był dość duży i niestety uciążliwy ze względu na brak odpowiednio szerokiego pobocza. To jest dość duży problem na Majorce, gdy chcemy przejść na piechotę z jednego miasteczka do drugiego; jeśli nie ma możliwości, by iść wiejskimi drogami, tymi główniejszymi jest po prostu niebezpiecznie.
Do jaskini del Camp del Bisbe szło się dobrze, wręcz idealnie, bym powiedziała. Niestety żeby wrócić potem to punktu początkowego robiąc pętlę, rzecz się komplikuje. Odcinek z jaskini do dawnego sanktuarium Son Corró był nudny, brzydki i niebezpieczny. Dużo przyjemniej by było pokonać tę trasę na rowerze.
Sanktuarium de Son Corró
Gdy dochodziłam do pozostałości po dawnym sanktuarium, zza chmur wyszło słońce. Zrobiło się jakoś przyjemniej. Pan traktorzysta, który mnie wymijał, pozdrowił mnie radośnie. I może właśnie dlatego uważam ten obiekt za najciekawszy na całym szlaku? Nawet pierwsze krople deszczu mnie nie wystraszyły i pozostałam tam dłużej niż początkowo planowałam.
Dzisiejsze sanktuarium to sześć filarów ustawionych w dwóch rzędach tworzących tak jakby nawę, w głębi której stało coś na styl ołtarza. Nie ma jednak pewności, że tak wyglądało tak samo w latach swojej świetności.
Miejsce to zostało odkryte w 1894 roku przez lokalnego rolnika, który podczas orki natrafił na trzy bycze łby wykonane z brązu. Ich funkcja jest nadal zagadką. Najbardziej rozpowszechnioną teorią jest, że mógł to być wizerunek jakiegoś bóstwa. Figury te zostały przewiezione do Muzeum Narodowego w Madrycie. Natomiast na miejscu ich odnalezienia do tej pory stoi dawne miejsce kultu. Tak przynajmniej się je określa, bo archeolodzy przyznają, że równie dobrze mógł to być dom kogoś z wyższej klasy społecznej lub po prostu prywatna świątynia. Jednak bliskość talajotycznych osad dowodzi prawdziwości tej pierwszej teorii i Son Corró było świątynią, do której przychodzili mieszkańcy z trzech okolicznych osad lub nawet i z odleglejszych części Majorki.
Trudno stwierdzić, jakich rytuałów tam dokonywali, ale mogło być ciekawie. Miejsce to naprawdę pobudza wyobraźnię, no i całkiem ciekawie prezentuje się na zdjęciach.
Zabytek jest nieco oddalony od ulicy, ale trudno tam nie trafić, gdyż jest dość dobrze oznakowany. Jest to też jedno z łatwiej dostępnych miejsc, jeśli jedziemy samochodem, bo można wjechać na szutrową drogę prowadzącą do ruin i jest tam na tyle szeroko, że nie ma problemu z zaparkowaniem samochodu w taki sposób, żeby nikomu nie przeszkadzać. Są tam też ustawione tablice z dość wyczerpującymi informacjami na temat obiektu. W skrócie, jest to chyba najładniejszy, najlepiej zachowany i najłatwiej dostępny zabytek na całym szlaku archeologicznym.
Szlak archeologiczny - podsumowanie
Ponieważ jednak nie rozpadało się jeszcze na dobre, spokojnie wracałam do planetarium. Z sanktuarium był to już praktycznie rzut beretem, chociaż mnogość skrzyżowań mogła nieco ten powrót skomplikować. Na szczęście ja mam dobrą orientację w terenie i się nie pogubiłam. Zdziwiłam się jedynie nachyleniem podejścia pod planetarium, bo zza kierownicy nie wydawało się tak strome... Zdążyłam wsiąść do samochodu, zaczęło grzmieć i się rozpadało...
Szlak ciekawy, długość też fajna, bo ani za krótki, ani też nie nazbyt długi. Szkoda tylko, że nie można dotrzeć do wszystkich zabytków wybierając jedynie te mniejsze drogi. Szlak zdecydowanie jest opracowany pod zmotoryzowanych lub rowerzystów. Na pieszo można go pokonać, ale niektóre odcinki są mało przyjemne, a potrafią być dość długie i nużące. Cieszę się, że skusiłam się na tę wycieczkę. Fajnie spędziłam popołudnie, no i wiem, że mogę Wam odradzić pokonywanie tej trasy pieszo. Polecam wybrać się na wycieczkę szlakiem archeologicznym, ale najlepiej chyba na rowerze. Można samochodem, ale kto nie czuje się zbyt pewnie na wąskich majorkańskich drogach, raczej powinien sobie odpuścić. No a drugim problemem jadąc tam autem, jest brak parkingów lub chociażby szerszego pobocza, żeby zostawić na chwilę samochód i podejść do ruin. Możliwość taka była przy pierwszym zabytku (parking planetarium) i potem przy sanktuarium, chociaż przy jaskini też nie było najgorzej.
W sierpniu chciałam wrócić do pisania i wszystko miało iść z górki i wtedy mój laptop odmówił posłuszeństwa... I znowu zastój na blogu i w życiu i moje pytanie brzmi: kiedy w końcu wszystko wróci do normy? Wrzesień też na razie pozostaje pod znakiem zapytania, jeśli chodzi o nowe teksty, bo wyjeżdżam w pierwszą prawdziwą podróż odkąd nastały te dziwne pandemiczne czasy. Mam nadzieję, że potem będę miała mnóstwo materiałów i energii, żeby w październiku blog ponownie zakwitł pełnią życia.
Pozdrawiam Was serdecznie. I jeśli macie ochotę napisać jakiś komentarz, to śmiało. Nie będzie nowych postów, ale na komentarze będę starała się regularnie odpowiadać, jak to miało miejsce do tej pory. Nie znikam stąd :)
No cóż, gdyby te kamienie umiały mówić, dopowiedziałyby historie tamtych czasów. Choć i tak wiele się dowiedziałaś. Historia wyspy jest niesamowita, daleko od głównych cywilizacji, ale tam też kwitło życie.
OdpowiedzUsuńŁadne zdjęcia, pochmurna pogoda też ma swoje uroki.
Miłego wyjazdu i wielu nowych wrażeń:)))
No właśnie. Kamienie niestety głosu nie mają. Ale czasami może to i lepiej? Może byśmy się zawiedli zbyt zwyczajnymi historiami... :D
UsuńChyba najfajniejsza pogoda do utrwalenia na zdjęciach to takie puchate chmury i słoneczko co raz zza nich wychodzące :) Ale takie ciemne niebo dodaje miejscom tajemniczości.
Dziękuję. Właśnie dopakowuję ostatnie rzeczy do plecaka i dzisiaj popołudniu wyruszam w drogę. Zupełnie inny kierunek niż dotychczas, więc liczę na wiele pozytywnych zaskoczeń.
Pozdrawiam
Lubię "odkrywać" miejsca mało znane więc i ten szlak mnie zaciekawił. Może kiedyś...
OdpowiedzUsuńNigdy nie wiadomo dokąd życie nas zaprowadzi ;)
UsuńPozdrawiam
Julcia kochana to jest rewelacyjny wpis :) tyle informacji naskrobałam że jestem w szoku. Bardzo podobają mi się te kamienne filary, robią wrażenie.
OdpowiedzUsuńPiszesz ze nie będzie fajerwerków, dla mnie są to petardy kochana :)
A przy okazji zapraszam Cie na mój ostatni wpis, który też nie jest petardą ale mi się taka atrakcja wysoko w górach podoba :)
Pozdrawiam serdecznie i czekam na nowe odkrycia :)
U Ciebie zawsze są petardy! Niedługo wpadnę.
UsuńCieszę się, że się podobało. Jestem świadoma, że nie jest tu super atrakcja turystyczna i może mało ciekawa, ale ja lubię taką właśnie spokojną Majorkę. Poza tym lubię pokazywać, że ta wyspa ma niejedno oblicze ;)
Pozdrawiam