Dzień 9 - estońskich zachwytów ciąg dalszy

Niedługo minie rok od mojej podróży po krajach północno-wschodniej Europy. Miesiąc w drodze, a na blogu opublikowałam dopiero relację z zaledwie tygodnia. Cóż, narzekać na brak tematów nie mogę. Ale pozwolę sobie nieco ponarzekać na brak czasu na pisanie. Wielokrotnie po pracy mam już tylko ochotę na to, żeby się wreszcie położyć i spać. Ale mój mózg mi nie pozwala na odpoczynek i zaczyna planować kolejny dzień pracy i kolejny… A kiedy wreszcie padam na twarz, bo nogi już nie dają rady utrzymać mnie w pionie, i chciałabym wreszcie zamknąć oczy i spać, z zewnątrz dobiegają mnie odgłosy muzyki, bo życie w turystycznych rejonach Majorki zaczyna się po 21... Taka oto właśnie moja rzeczywistość. Więc wybaczcie mi tę 2-miesięczną ciszę na blogu. Myślę, że powoli wracam do żywych. Przepracowywanie się nie ma sensu. Każdy potrzebuje trochę oddechu, a moim oddechem jest właśnie pisanie. Mam nadzieję, że znajdzie się chociaż jedna osoba, która czekała na mój powrót :) A teraz do rzeczy, czyli relacja z 9. dnia naszej podróży.

Wydaje mi się, że jeszcze jakiś czas temu doba hotelowa kończyła się o 10:00, teraz w większości miejsc kończy się o 12:00. Ma to swoje plusy i minusy oczywiście. Minus jest taki, że skoro można zostać w danym miejscu do 12:00, to dlaczego opuszczać je wcześniej – tym samym tracimy cenny czas w podróży. My wielokrotnie tak właśnie zostawałyśmy do samego końca. Na szczęście nasza podróż trwała dłużej niż marne siedem dni, więc mogłyśmy sobie pozwolić na takie leniwe dni, bo i tak miałyśmy wystarczająco dużo czasu, żeby zobaczyć to, co najważniejsze lub po prostu to, co sobie zaplanowałyśmy. Co jak co, ale odkąd mieszkam na Majorce, zaczęłam doceniać brak pośpiechu, również w podróży. 

Tamtego dnia w planie miałyśmy niespieszne zwiedzanie Tartu w blasku dnia, a później podróż do Valgi (lub Valki) – miasta na granicy estońsko-łotewskiej.

Ponieważ poprzedniego dnia zwiedziłyśmy już ścisłe centrum Tartu oraz zrobiłyśmy sobie spacer po ogrodzie botanicznym a później brzegiem rzeki, tym razem skierowałyśmy nasze kroki ku wyższym partiom miasta. Najpierw jednak zatrzymałyśmy się w informacji turystycznej, aby zapytać o jakieś przyjazne restauracje z lokalną kuchnią, bo być w Estonii i nie spróbować ich jedzonka byłoby grzechem. Nasza podróż była niskobudżetowa, więc nie stołowałyśmy się w restauracjach każdego dnia i przez większość czasu objadałyśmy się kanapkami, ale od czasu do czasu kilka euro więcej na obiad nie sprawiło, że zbiedniałyśmy. Poza tym, podróże to jedyna rzecz, na którą wydajemy pieniądze, a stajemy się bogatsi, w tym wypadku bogatsi o nowe doznania smakowe. 

Ruiny katedry w Tartu

Zebrałyśmy trochę ulotek, jakieś mapki i oczywiście porady pani, która nas obsługiwała i ruszyłyśmy na odkrywanie Tartu. Na początek dotarłyśmy do ruin gotyckiego kościoła. Niesamowite miejsce. Pobudzające wyobraźnię. Z resztą ja tak mam w przypadku chyba wszystkich ruin. Niby kupa kamieni, a jednak robią wrażenie. 

Katedra p.w. św. Piotra i Pawła, którzy są jednocześnie patronami Tartu, została wybudowana prawdopodobnie w drugiej połowie XIII wieku i była wówczas największą budowlą sakralną w Europie wschodniej. W jej otoczeniu wzniesiono liczne budynki mieszkalne należące do biskupstwa, które miało swoją siedzibę właśnie w Tartu. Ponadto wokół kościoła utworzono cmentarz, po którym dzisiaj nie ma już ani śladu. 

W momencie, gdy do Tartu dotarli protestanci, katedra została poważnie uszkodzona; natomiast kilka lat później deportowano ostatniego biskupa z Tartu do Rosji i od tego momentu gotycki kościół został pozostawiony sam sobie, co doprowadziło go do ruiny. W 1582 roku Tartu przeszło w ręce Polaków, którzy planowali odbudować monumentalną budowlę, jednak wojna polsko-szwedzka przeszkodziła w realizacji tych planów. Nie dość tego wszystkiego, w 1624 roku w kościele wybuchł pożar i potem właściwie nie było już czego ratować. 

Obecnie ruiny są zabezpieczone i naprawdę nieźle się trzymają. Ponadto w niewielkiej części, która nadawała się do remontu, utworzono muzeum uniwersyteckie. My do środka nie wchodziłyśmy, bo wystarczyło nam podziwianie monumentalnych murów i przepięknych gotyckich łuków. Gotyckie budowle z czerwonej cegły nie przestaną mnie zachwycać.

Kristjan Jaak Peterson - pierwszy poeta estoński

Tuż obok katedry był park. Pewnie bym o nim w ogóle nie wspominała, gdyby nie niezwykłe spotkanie. Kiedy stanęłyśmy sobie przy pomniku jakiegoś faceta, podeszła do nas pewna pani i zaczęła opowiadać historię jego życia. Okazało się, że była to podobizna jednego z najważniejszych estońskich poetów – Kristjana Jaaka Petersona. No a ta miła pani okazała się być panią profesor pobliskiego uniwersytetu i na początku wzięła nas za studentki z wymiany zagranicznej, z którymi miała mieć akurat zajęcia w tymże parku. Bardzo lubię takie sytuacje w podróży. Prawdopodobnie już nigdy więcej nie zobaczymy tej pani (nawet nie wiem, jak miała na imię), ale wspomnienie tej rozmowy już zawsze będzie się pojawiać w moich opowieściach o Tartu. 

Przy okazji pozwolę sobie napisać co nieco o samym Kristjanie, bo powiem szczerze, że zaintrygowała mnie jego postać. Zapewne w innych okolicznościach przeszłybyśmy zupełnie obojętnie obok jego pomnika i nawet byśmy nie zwróciły uwagi na nazwisko, ale kiedy pani profesor zaczęła nam o nim opowiadać, naszła mnie ochota, żeby troszkę więcej sobie o nim poczytać i przede wszystkim poszukać jego wierszy. 

Wbrew wszelkim pozorom, park okazał się bardzo interesujący nie tylko ze względu na spotkanie z panią profesor, która jak tylko skończyła opowieść o Kristjanie, zniknęła niczym zjawa nie wiadomo gdzie (czasami się zastanawiam, czy to spotkanie faktycznie się wydarzyło :D). Poza licznymi ścieżkami, znalazłyśmy też coś na styl ołtarza. Był to nie aż tak wielki kamień, który formą przypominał stół, a na nim dwa jabłka niczym ofiara złożono jakimś bóstwom. Powiem Wam, że Estonia zaskakiwała mnie na każdym kroku. W jednej chwili poczułam się tak, jakbym przeniosła się w czasie, do okresu średniowiecza a może i jeszcze dalej. 

Kuchnia estońska

W porze obiadowej opuściłyśmy górne partie miasta i zeszłyśmy do centrum w poszukiwaniu miejscówki na obiad. Udało nam się znaleźć wolny stolik w dość przytulnej restauracyjce Pubi Ruuni, gdzie serwowali lokalne specjały. A także gorącą herbatę. Niby wciąż był wrzesień, ale zmarzłyśmy, jakby to była zima. 

Ja zamówiłam sobie METSAMOOR – danie, które okazało się być puré ziemniaczanym z kotletem mielonym i ogórkami konserwowymi. Szczerze mówiąc, to pierwsze spotkanie z kuchnią estońską, nie powaliło mnie na kolana. Jedzenie dobre, ale w żaden sposób niewyróżniające się. Miałam wrażenie, że jadłam po prostu tradycyjny polski obiad z kotletem mielonym, z tym że w trochę innej formie podany. Tak jak estońskie krajobrazy skradły moje serce, tamtejsze jedzenie jest mi zupełnie obojętne. 

Park Krajobrazowy Otepää

Po obiedzie wróciłyśmy do samochodu i stamtąd ruszyłyśmy w drogę. Nie wybrałyśmy jednak najszybszej i najkrótszej drogi. Postanowiłyśmy zobaczyć jeszcze więcej dzikiej Estonii i zaplanowałyśmy trasę przez park krajobrazowy Otepää. Nie spodziewałyśmy się tylko, że nagle skończy się asfalt i przez wiele kilometrów będziemy jechać szutrową drogą. Na szczęście trasa była szeroka i dobrze utrzymana, więc nasz samochód dał radę, a my miałyśmy mnóstwo uciechy z takiej przygody. Dookoła nie było niczego. Tylko lasy, łąki i my w samochodzie. W końcu dotarłyśmy pod wieżę Hrimäe, skąd miał się roztaczać panoramiczny widok na całą okolicę, nizinę Harimägi.

Wiedziałyśmy, że na naszej trasie będzie wieża widokowa i to właśnie tam się kierowałyśmy. Nie spodziewałyśmy się jednak, że podjedziemy samochodem tak blisko. Liczyłyśmy na jakiś krótki spacer, a tu takie zaskoczenie, parking znajdował się pod samą wieżą. 

Pogoda była ładna, bo po ponurym poranku, wreszcie wyszło słońce, więc widoki miały być gwarantowane. No i właściwie były. Mnie zapierało dech. Z tym że nie z powodu samych widoków, a przez wiatr, jaki nas zaskoczył na szczycie. Miałam wrażenie, że odlecę. Chyba żadna z nas nie odważyła się podejść do barierki. Cała wieża pracowała. Była drewniana, ale bardzo masywna, mimo to podmuchy silnego wiatru robiły swoje i wrażenia były niezwykłe. Teraz miło wspominam tamto miejsce, ale wtedy tam na szczycie wieży czułam niepokój. Nie mam lęku wysokości ani przestrzeni, ale nie zamierzałam przez przypadek zlecieć z tamtej wieży i stracić życie, skoro jeszcze tyle miejsc pozostało mi do odwiedzenia. Warto tu też wspomnieć, że wieża wcale nie jest taka niska, mierzy 28 metrów (łącznie z dachem), my natomiast stałyśmy na platformie widokowej na wysokości 24 metrów. Poza tym wieżę tę wzniesiono w najwyżej położonym miejscu w tym rejonie, 211 m n.p.m. Liczba ta nie robi dużego wrażenia, ale rozległe niziny i lasy jakie mogłyśmy podziwiać z wieży już tak.  

Jak już wspomniałam, niespodziewanie dojechałyśmy pod samą wieżę i ominął nas spacer, postanowiłyśmy więc wykorzystać moment, że byłyśmy w ładnej i cichej okolicy na krótką przechadzkę wokół wieży. Zimą to miejsce zamienia się w raj dla amatorów nart biegowych. Widziałyśmy wiele wytyczonych szlaków. Myślę, że przyjazd do Estonii zimą nie jest głupim pomysłem. Naprawdę w tym kraju nie można się nudzić. Na przykład podczas tego naszego krótkiego spaceru, dotarłyśmy do miejsca, w którym stały jakieś indiańskie totemy. W Tartu kamienny ołtarz dziękczynny, w Harimägi plemienne totemy… Jakie jeszcze smaczki skrywa Estonia? Mam ogromną nadzieję jeszcze kiedyś do tego kraju wrócić. Jestem pewna, że jeszcze wiele pięknych miejsc bym tam odkryła. 

Zamek Sangaste

I dalej w drogę. Przed nami nadal tylko szutrowa droga. Po drodze nie spotkałyśmy ani jednego samochodu. Był moment, że zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle legalnie wjechałyśmy na ten teren, ale żadna z nas nie przypomina sobie żadnych zakazów, poza tym najpierw jechałyśmy w kierunku wieży, tak jak wskazywały drogowskazy, a potem dalej w stronę zamku Sangaste.

Niedaleko zamku znajduje się dość duży parking. Zostawiłyśmy tam samochód i dalej na pieszo przeszłyśmy pod bramę, która była zamknięta. Właściwie nie tak do końca zamknięta, była nieco uchylona, więc wbrew przeczuciu, że nie powinno nas tam być, bo restauracja, która funkcjonuje w dawnym zamku jest nieczynna, tym samym na teren posiadłości, która notabene jest prywatna, nikt nie powinien wchodzić, przeszłyśmy i miałyśmy zamkowe ogrody tylko dla siebie. Nie spotkałyśmy tam żywej duszy, ale biorąc pod uwagę okoliczności nikogo nie powinno to dziwić. 

Zamek z czerwonej cegły jest przepięknie odrestaurowany i jest idealnym miejscem na śluby. Prawdopodobnie nawet jakiś musiał się tam niedawno odbyć, bo na huśtawce były jeszcze przywieszone białe kokardy. Sceneria do zdjęć była idealna, w dodatku nikt nam nie przeszkadzał, więc trochę czasu tam spędziłyśmy. Przespacerowałyśmy się też wokół zamku, brzegiem jeziorka, później skrajem lasu i wiejskimi dróżkami, które łączyły budynki gospodarcze z zamkiem. Miejsce trochę jak z bajki. Z drugiej strony było dziwnie. Może to przez to, że wszystko zamknięte na cztery spusty i wokół żywej duszy? Kiedy patrzę na zdjęcia, przypominam sobie dość dobrze to miejsce, ale na pewno nie jest to jedno z tych, które na długo zapada w pamięć i na pewno nie kojarzy mi się z Estonią. 

Na estońsko-łotewskiej granicy

Na koniec zostawiłam to, co chyba najlepszego przytrafiło nam się tamtego dnia. Albo może inaczej to ujmę, najładniejszego. Z Sangaste już bez postojów jechałyśmy prosto do Valgi. Nie miałyśmy co do tego miejsca żadnych oczekiwań, bo poza tym, że jest to miasto graniczne, raczej nie ma tam wiele do oglądania. Mimo to Valga zapadła mi w pamięć. Ze względu na apartament, który tam wynajęłyśmy. Trochę żałowałyśmy, że postanowiłyśmy tam spędzić tylko jedną noc, bo było to zdecydowanie najpiękniejsze miejsce, w jakim spałyśmy podczas tamtej podróży.

Kiedy dojechałyśmy do Valgi, słońce chyliło się powoli ku zachodowi. Miasteczko było bardzo spokojne i ciche. Zaparkowałyśmy tuż obok naszego mieszkanka na darmowym parkingu. Najpierw bez bagaży poszłyśmy dokładnie poszukać miejsca, gdzie miałyśmy spędzić kolejną noc. Nie tak łatwo było je znaleźć, bowiem nie spodziewałyśmy się, że będzie to tak stary budynek. Szczerze mówiąc, troszkę ruina. Udało nam się wejść do środka, a tam zapach jak w skansenie – takie stare drewno. Odkąd postawili ten drewniany domek, chyba nikt nigdy nie robił tam żadnego remontu. Troszkę przerażająco to wyglądało. Ale gdy tylko weszłyśmy do naszego mieszkanka, oniemiałyśmy. Miejsce łączyło w sobie stare z nowym, drewno z cegłą, nowoczesność ze starością. Właściciele mieli wizję i w idealny sposób ją zrealizowali. To było prawdziwe miejsce z duszą. Inne mieszkanka były ładne, zadbane i przede wszystkim funkcjonalne. Ale to w Valdze zasługuje na 5 gwiazdek. Valga miejscem turystycznym nie jest, w okolicy jest niewiele do zwiedzania, ale jeśli kiedykolwiek będziecie gdzieś przy granicy estońsko-łotewskiej, może właśnie to miejsce wybierzecie na swoją bazę wypadową, bo poza świetną lokalizacją pomiędzy dwoma krajami, nawet spędzenie kilku dni w czterech ścianach w tamtym miejscu, jest dobrym pomysłem. Zdjęcia nie oddają uroku tego miejsca, bo nie jestem specjalistką od fotografii wnętrz, więc musicie mi uwierzyć na słowo, że tamto miejsce było jednym z najładniejszych miejsc, w jakich miałam okazję spać. 

Po długim dniu w drodze, chciałoby się po prostu paść na kanapę, włączyć muzykę czy telewizję i po prostu odpoczywać w tym pięknym miejscu. Jednak nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy nie wyszły choć na krótki spacer po miasteczku. Po obu stronach granicy takie same widoki, gdyby nie paliki graniczne i dawna strażnica, nawet byśmy nie wiedziały, w którym momencie przeszłyśmy na stronę łotewską. No chyba że po cenach w supermarkecie, bo te na Łotwie o niebo niższe, także skorzystałyśmy z okazji i zrobiłyśmy zapasy na kolejnych kilka dni, które miałyśmy spędzić jeszcze w Estonii. 

W blasku zachodzącego słońca Valga (lub Valka w języku łotewskim), okazała się naprawdę przyjemnym miasteczkiem.

I takim oto miłym akcentem (tak przynajmniej mi się wydaję) kończę relację z kolejnego dnia naszej podróży po Estonii. Od razu cieplej zrobiło mi się na sercu, jak zaczęłam przypominać sobie kolejne odwiedzane tam miejsca. Myślicie, że i  w tym roku uda mi się wybrać w podobną podróż? A może jednak znowu na blogu będzie królować już tylko Majorka? Co obstawiacie? Bo ja sama jeszcze nie wiem… 

Komentarze

  1. Witaj Julka! Pewnie, że czekałam. Na Twoje fajne miejscóweczki i piękne zdjęcia. I może być Estonia, może być Majorka. Świat jest duży i piękny, a ja spragniona jestem nowych miejsc, choćby wirtualnie.
    Przyjemności więc w pracy i zwiedzaniu życzę:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Cieszę się, że o mnie pamiętałaś, pomimo tak długiej przerwy. Myślę, że teraz będę już pisać w miarę regularnie. Świat jest ogromny i jest tyle pięknych miejsc, że nie sposób je wszystkie zobaczyć na własne oczy, więc wirtualne podróże są super alternatywą ;)
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. Julcia wieki Cie nie było :) ale cieszę się że w końcu znalazłaś chwilę. Też mam problem z czasem, ciągle mi go brakuje. Mam nadzieję ze kiedyś będziemy miały go więcej. Kolejna ciekawa relacja z miejsca, którego jeszcze nie miałam okazji odwedzic. Podobne ruiny katedry widzialm we Włoszech :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, to chyba była najdłuższa przerwa w całej mojej blogowej karierze :D Ale ja nawet nie wiem, kiedy te dwa miesiące się zleciały. Czas tak szybko płynie... I mam wrażenie, że choćby chciały, nigdy nie będziemy mieć go więcej. Doba nie jest z gumy, nie rozciągnie się, zawsze będzie mieć tylko 24h. Co możemy zrobić, to po prostu lepiej wykorzystywać ten nasz czas.
      Nie sądziłam, że znajdą się jakieś podobieństwa między Estonią a Włochami. A to ciekawostka. Ja z ogromną przyjemnością wróciłam wspomnieniami do tamtej wyprawy.
      Pozdrawiam

      Usuń
  3. Ja myślę, że gdzieś wyruszysz po sezonie, w końcu ile można wytrzymać na Majorce 🙂. Jestem zachwycona Tallinem, ale to już wiesz, i bardzo podobają mi się miejsca, które pokazałaś dzisiaj. Widzę i czuję klimat, który bardzo lubię, dużo piękna i spokoju na Twoich estońskich zdjęciach. Estonia wydaje mi się taka
    znajoma i swojska a to w moim odczuciu jest wielką zaletą. Miejsce na nocleg faktycznie niesamowite, doskonale rozumiem Twój zachwyt.
    Fajnie, że znalazłaś czas na nowy wpis no bo ileż można pracować 🙂

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyobraź sobie, że można tu wytrzymać całkiem sporo :D
      Myślę, że Estonia bardzo by Ci się spodobała. Dla mnie było to odkrycie roku 2021. Mało się mówi o tym kraju, a jest po prostu przepiękny.
      Właśnie, ileż można pracować? Ale koniec sezonu tuż tuż hahaha

      Usuń
  4. Świetne!!! A ten kamień faktycznie wygląda na pogański ołtarz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli jednak to nie tylko moja wyobraźnia tak mi podpowiada :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram