Dzień 8: na granicy

Prognozy pogody nie były zbyt optymistyczne, miało padać przez cały dzień. Ale nie miałyśmy zbyt dużego wyboru. Pada czy nie, trzeba było ruszać w drogę. A bez sensu tylko jechać samochodem do celu, skoro na trasie było kilka ciekawych miejsc. No i jeszcze chciałyśmy troszkę pochodzić po samej Narwie, bo poprzedniego wieczora byłyśmy już zbyt zmęczone. 

Narwa ~ najbardziej rosyjskie miasto w Estonii

O poranku byłyśmy dość dobrze zorganizowane; szybko się spakowałyśmy, zjadłyśmy śniadanie i przygotowałyśmy prowiant na drogę. Odkąd miałyśmy samochód, mogłyśmy sobie pozwolić na zakup większej ilości jedzenia i nieco urozmaicić naszą dotychczasową dietę. Zostawiłyśmy wszystkie bagaże w samochodzie i wybrałyśmy się na spacer po najbardziej rosyjskim mieście w całej Estonii. Narwa jest miasteczkiem granicznym, a większość stałych mieszkańców (prawie 90%)  to ludność pochodzenia rosyjskiego. Znaki i wszystkie informacje co prawda były po estońsku, ale na przykład w sklepie pani nawet nie próbowała do nas mówić w eesti, tylko od razu po rosyjsku, co dla nas, rodzimych użytkowniczek języków słowiańskich, okazało się sporym ułatwieniem. 

Przed wojną Narwa oraz sąsiadujący z nią rosyjski Iwanogorod (kiedyś Jaanilinn) były miastami estońskimi. W 1940 roku Związek Radziecki doprowadził do wysiedlenia Estończyków i Niemców mieszkających w tym rejonie i na ich miejsce sprowadził Rosjan. Do momentu odzyskania przez Estonię niepodległości oba miasta leżały w rękach ZSRR i dzieliły wspólną infrastrukturę energetyczną i sanitarną. Obecnie Narwa jest estońska a Iwanogorod rosyjski, jednak nadal większość ludności po stronie estońskiej to Rosjanie.

Nie jest to w żaden sposób miasto ładne. Typowych turystów raczej tam nie spotkacie. Poza tym, że Narwa jest jednym z większych miast Estonii i jest miastem granicznym, nie ma tam zbyt wielu atrakcji turystycznych. Raczej niewielu podróżników się tam zapuszcza, bo i po co? Typowo poradziecka szara architektura. Klimatu smutnego miasta dodawała jeszcze deszczowa aura. Nie będę Was zachęcać, żebyście tam koniecznie pojechali będąc w Estonii, ale ja osobiście bardzo się cieszę, że tam dotarłam, bo jednak jakieś wrażenie Narwa na mnie wywarła. No i mam stamtąd fajne wspomnienia. 

Największą atrakcją miasta jest sama granica przebiegająca wzdłuż rzeki oraz dwa zamki wznoszące się na jej przeciwległych brzegach. I to właśnie tam skierowałyśmy nasze kroki. Póki co jeszcze nie padało i miałyśmy nadzieję, że tak już zostanie. 

Zamek Hermana

Zamek leżący po estońskiej stronie został wybudowany na początku XIV wieku przez Duńczyków. Nieco później przeszedł w ręce zakonu krzyżackiego. Obecnie znajduje się tam muzeum a sama warowania jest najlepiej zachowanym obiektem tego typu w całej Estonii. 

Kamienna twierdza została wybudowana na miejscu wcześniejszej drewnianej, która również została wzniesiona przez Duńczyków w wieku XIII. Sprawiło to, że Narwa z niewielkiej osady przeistoczyła się w znaczące miasteczko. Kiedy zamek przeszedł w ręce Krzyżaków, nieco go przebudowali, a z czasem dobudowali też wieżę obronną zwaną wieżą Hermana. Mniej więcej w tym samym czasie całe miasteczko otoczono murami. Wszystko dlatego, że po drugiej stronie rzeki Wielkie Księstwo Moskiewskie wybudowało Twierdzę Iwanogorodzką. 

Mury miejskie zostały zburzone w XVIII wieku, a sama twierdza uległa poważnemu uszkodzeniu podczas bitwy o Narwę w trakcie II wojny światowej. Została odbudowana po koniec XX wieku i wówczas utworzono tam muzeum. Natomiast po upadku ZSRR na zamkowy dziedziniec przeniesiono pomnik Lenina, który dotychczas stał w samym centrum Narwy. 

Do zamku niestety nie wchodziłyśmy ze względu na ograniczony czas. Nawet niespecjalnie się nim zainteresowałyśmy, bowiem moim zdaniem dużo większe wrażenie robi twierdza po drugiej stronie rzeki.

Twierdza Iwanogorodzka

Zamek po rosyjskiej stronie został wzniesiony w XV wieku i miał bronić granicy rosyjsko-inflanckiej. Jednak pierwsza twierdza dość szybko została zdobyta przez Szwedów, ale Ci dobrowolnie ją opuścili na wieść o nadchodzących rosyjskich posiłkach. W kolejnych latach stale ją rozbudowywano i umacniano. Podobnie jak Zamek Hermana, została zniszczona podczas II wojny światowej. W latach 80. XX wieku odrestaurowano ją i utworzono tam muzeum. 

Z opisów wynika, że jest to całkiem pokaźnych rozmiarów forteca. Z estońskiej strony widać tylko ułamek całości. Mimo to jej przepiękne położenie sprawia, że trudno oderwać wzrok od tego zamku. Gdyby nie ulewny deszcz, który nas nieco zaskoczył, stałybyśmy tam znacznie dłużej, podziwiając ten niezwykły obiekt.

A z tym deszczem to było tak, że się spodziewałyśmy. Ciemne chmury mogły zwiastować tylko jedno. Prognozy pogody mówiły to samo. Poniekąd byłyśmy przygotowane. Parasole i nieprzemakalne kurtki. Jednak nie sądziłyśmy, że lunie tak nagle i z taką siłą. Nie wiedziałyśmy, czy biegiem wracać do samochodu, który wcale tak blisko nie stał, czy może jednak spokojnie przeczekać? Postawiłyśmy na tą drugą opcję. Stanęłyśmy pod drzewem, z jedną parasolką na trzy osoby, zabezpieczyłyśmy plecaki i zaczęłyśmy śpiewać Here comes the sun Beatlesów mając nadzieję, że za chwilę deszcz zelżeje. No niestety nie doczekałyśmy się. Po kilkunastu minutach stwierdziłyśmy, że pada mocniej i mocniej, więc nie ma co czekać, trzeba wracać do auta i ruszać dalej. Na pewno nie będzie zaskoczeniem, że w momencie, gdy wsiadałyśmy do samochodu już prawie nie padało. Za to my byłyśmy przemoczone do suchej nitki. 

I tutaj kolejny plus wypożyczenia samochodu: suche ubrania miałyśmy w bagażniku, więc mogłyśmy się od razu przebrać; natomiast mokre porozkładałyśmy po całym samochodzie do wyschnięcia, do wieczora większość z nich była już sucha. 

Kuremäe

Kiedy już nieco ochłonęłyśmy po ulewie, mogłyśmy ruszać w dalszą drogę. Tym razem na południe. I naszym pierwszym przystankiem na trasie była malutka wioseczka Kuremäe, gdzie znajduje się jedyny w Estonii klasztor prawosławny.

Zatrzymałyśmy się na zupełnie pustym parkingu przy cmentarzu. Jak tylko otworzyłyśmy drzwi samochodu, natychmiast je zamknęłyśmy z powrotem, bo tak wiało. Na szczęście już nie padało, więc mogłyśmy spokojnie spacerować. Ale najpierw trzeba się było znowu przebrać. Dodatkowa para spodni była jednym z lepszych pomysłów tamtego dnia.

Z parkingu weszłyśmy w lasek, a tam na lewo, pod górkę do centrum wioski. Z danych statystycznych wynika, że populacja wioski wynosi niecałe 300 mieszkańców i rzeczywiście poza kilkoma zakonnicami nie spotkałyśmy tam żywej duszy. Z resztą tamtejsze zakonnice też sprawiały wrażenie jakichś takich nieobecnych...

Nie sądzę, aby do Kuremäe zaglądało wielu obcokrajowców. Poza przepięknymi zabudowaniami klasztornymi, nie ma tam żadnych atrakcji. Mnie jednak to wystarczyło, bym sobie to miejsce dobrze zapamiętała. Nie tylko ze względu na architekturę, ale również przez niepowtarzalny klimat. Atmosfera jaka tam wówczas panowała, sprawiła, że poczułam się, jakbym była w jakiejś odległej rosyjskiej wioseczce.

Piuchticki Monaster Zaśnięcia Matki Bożej

Prawosławny klasztor żeński został założony w Kuremäe 15 sierpnia 1891 roku. Należały wówczas do niego przełożona mniszka Barbara oraz trzy posłusznice (nowicjuszki). Ale jeszcze w tym samym roku zakon rozrósł się do 21 posłusznic. Początkowo wszystkie nowicjuszki mieszkały razem w jednym drewnianym domku, ale zabudowania klasztorne stopniowo się rozrastały i dzisiaj jest tego tam naprawdę sporo. Najnowszy budynek na terenie kompleksu, cerkiew p.w. św. Aleksego i św. Barabry zaczęto budować całkiem niedawno, bo w 2016 roku. Chociaż miejsce wyglądało na uśpione, wciąż jest żywe i coś się tam jednak dzieje.

My sobie spokojnie spacerowałyśmy po klasztornych terenach przyglądając się niesamowicie barwnej architekturze staroruskiej, natomiast wszystkie mniszki prawdopodobnie udały się na spoczynek lub obiad. Wszystkie obiekty były zamknięty, więc nie udało nam się zobaczyć żadnych wnętrz. Z wyjątkiem jednego, tego najważniejszego. Z informacji na drzwiach cerkwi udało nam się rozszyfrować, że będzie ona otwarta po 13. A ponieważ dużo czasu nie brakowała, postanowiłyśmy poczekać. Wówczas pojawiło się tam też trochę więcej ludzi i ta dziwna atmosfera uśpionego miasteczka na chwilę zniknęła.

Jak to w przypadku cerkwi bywa, w środku nie można robić zdjęć, więc nie pokażę Wam jak to wygląda. Mogę jedynie zachęcić, byście sobie to miejsce zapisali, jeśli kiedyś pojedziecie do Estonii. Kuremäe to jedna z tych miejscowości, o których nie piszą w przewodnikach, w internetach też nie. My dowiedziałyśmy się o tym miejscu z takiej mapki turystycznej, którą odnalazłyśmy gdzieś w Narwie. Jestem niemalże pewna, że podobnych ukrytych przed masami turystów miejsc, jest w Estonii dużo dużo więcej, aniżeli udało nam się odkryć w ciągu tygodnia. 

I choć Kuremäe turystyczne nie jest, pielgrzymi o klasztorze na pewno wiedzą. Jak się możecie domyślać, miejsce na budowę monasteru nie zostało wybrane ot tak. Wiąże się z tym legenda, jakich niemało: miejscowym pasterzom w okolicach obecnego klasztoru ukazała się Matka Boska i przekazała im ikonę. W XVI w.  wzniesiono tam kaplicę, w której później ową ikonę przechowywano. Pomimo, że z czasem została ona przeniesiona, kult Matki Bożej w Kuremäe przetrwał. Rosjanie wykorzystali to podczas kampanii rusyfikacji ludności łotewskiej i estońskiej pod koniec XIX wieku i wówczas założyli tam Monaster Zaśnięcia Matki Bożej. 

Z ciekawostek (zupełnie niezwiązanych z tym klasztorem) dopowiem, że Kuremäe to było jedyne miejsce w całej Estonii, gdzie zapłaciłyśmy za skorzystanie toalety (całe 50 centów). Ale pieniążki poszły w ręce mniszek, więc absolutnie nie miałam z tym żadnego problemu. Poza tym toaleta była bardzo czyściutka i cieplutka i znajdowała się tuż przy parkingu, gdzie zostawiłyśmy samochód. Przy samym klasztorze też była toaleta publiczna. Darmowa nawet. Ale w takim średniowiecznym stylu i niezbyt zachęcała... Choć z zewnątrz wygląda niczego sobie (zdjęcie poniżej), wnętrze aż odrzucało.

Latarnia Rannapungerja nad jeziorem Pejpus

Kolejnym miejscem na trasie naszego zwiedzania Estonii była niepozorna plaża nad jeziorem Pejpus. Chociaż można tam znaleźć wiele plaż niemalże na całej długości linii brzegowej, my wybrałyśmy tę, gdzie niegdyś stała latarnia. Właściwie latarnia stoi do tej pory, ale jej stan jest opłakany i już od dawna nie spełnia swoich funkcji. 

Jezioro Pejpus inaczej Jezioro Czudzkie jest jednym z największych jezior w całej Europie; jego powierzchnia to ponad 3500 km kwadratowych, z czego część należy do Rosji. Bowiem przez środek jeziora przebiega granica estońsko-rosyjska. Z ciekawostek historycznych warto wspomnieć o średniowiecznej bitwie, którą stoczono na zamarzniętej tafli Pejpusa. Bitwę przeciwko Krzyżakom wygrali wówczas Rusini. Obecnie Rosja i Estonia działają wspólnie na rzecz ochrony stanu wód Pejpusa. 

Natomiast co się tyczy samej latarni Rannapungerja, została ona wybudowana w 1937 roku na niewielkim wzniesieniu nad brzegiem jeziora. Roztacza się stamtąd widok na bezkres jeziora oraz dużą część wybrzeża. Niestety sama latarnia woła o pomstę do nieba. Betonowa konstrukcja w tej chwili straszy zamiast przyciągać turystów. Przy latarni jest ławeczka, gdzie można by usiąść i gapić się w horyzont, ale gruz i śmieci wypływające z wnętrza latarni nie sprzyjają relaksowi. Nie znaczy to jednak, że Wam tego miejsca nie polecam. Moim zdaniem jest tam całkiem przyjemnie, jeśli przymkniemy oko na bezpośrednie otoczenie latarni. W sezonie letnim na pewno fajnie jest tam spędzić dzień na plaży. A jesienią można chociażby powędkować. W okolicy są też piesze szlaki trekkingowe. Podsumowując jest w tym miejscu więcej plusów niż minusów. 

Dojechać też nie jest tam trudno. Ostatni odcinek to wąska polna droga, ale każdy samochód powinien dać radę. Na parking zaadaptowano pobliską łączkę, więc w porze deszczowej jest to teren podmokły. Niestety w sezonie za parking trzeba płacić, ale już we wrześniu nikt się tam nami nie interesował. 

Alatskivi - zamek i park

Już ostatnim miejscem, które odwiedziłyśmy przed przyjazdem do Tartu, był zamek oraz park Alatskivi. Pogoda zrobiła nam miłą niespodziankę i wreszcie wyszło słońce, dzięki czemu to miejsce okazało się jeszcze piękniejszym, niż sobie je wyobrażałam. 

Samochód zostawiłyśmy na parkingu tuż przed zamkiem i udałyśmy się na spacer najpierw wokół zamku, aby zobaczyć go z różnych perspektyw, a następnie po rozległym parku.

Pierwszy zamek w Alatskivi został wzniesiony w XVII wieku. Dwa wieki później posiadłość przeszła w ręce barona Arveda von Nolckena i ten, zainspirowany swoimi podróżami do Szkocji, przebudował zamek na podobieństwo rezydencji królewskiej  w Balmoral. Kiedy na skutek upaństwowienia zamek przeszedł w ręce rządu Estonii, utworzono tam koszary, bibliotekę, kino... Pytanie brzmi, czego tam wówczas nie było? A no nie było wtedy jeszcze muzeum, które otwarto dopiero po generalnym remoncie obiektu w latach 2005 - 2011. Zainteresowani mogą zwiedzić wnętrza zamku za 7 euro. Natomiast bardziej skąpi turyści lub Ci niezainteresowani muzealnymi wystawami, mogą sobie zupełnie za darmo pospacerować po okolicznym parku.

Tamtejszy park zamkowy ma 130 ha i jest największym parkiem w całym regionie. Został założony w XVIII wieku. Taki też jest jego klimat. Mnie bardzo się skojarzył z rozległymi angielskimi parkami niczym z kart powieści Jane Austen. Zielone polany, ciche zagajniki, srebrzyste jeziora, mostki, kręte wąskie leśne ścieżki... I to wszystko skąpane w popołudniowym słońcu. Gdyby jeszcze tylko tak bardzo nie wiało, to byłoby to miejsce wręcz idealne. Na szczęście wśród drzew wiatr nie był aż tak dokuczliwy. 

Wybrałyśmy się na spacer wokół jednego z jezior i dotarłyśmy między innymi do źródełka, skąd można było zaczerpnąć wody pitnej. Później natomiast wyłoniły się złote tereny świeżo zeżniwionych pól i tym razem poczułam się prawie jak w Polsce. Jak tak teraz czytam sama siebie, to się okazuje, że tamtego dnia Estonia przeniosła mnie do Rosji, później do XVIII-XIX-wiecznej Anglii a nawet do Polski. No i jak tu tej Estonii nie lubić?

Tartu - intelektualna i kulturalna stolica Estonii

Z Alatskivi jechałyśmy już prosto do Tartu, które jest uznawane za najbardziej studenckie miasto Estonii, gdyż znajduje się tam jeden z najstarszych uniwersytetów w Europie północnej. Zwiedzanie miasta rozdzieliłyśmy sobie na dwa dni. Ponieważ na miejsce noclegu dotarłyśmy w miarę wcześnie, jak tylko się trochę posiliłyśmy, wyszłyśmy na wieczorny spacer po starówce, do ogrodu botanicznego a także wzdłuż rzeki Emajõgi. Co zobaczyłyśmy w świetle dnia, opiszę Wam już w kolejnym poście. Tymczasem zapraszam jeszcze na krótką przechadzkę po Tartu.

Tartu jest drugim co do wielkości miastem Estonii. I szczerze mówiąc w ogóle nie było tego widać. Ludzi było sporo o każdej porze dnia, ale mimo wszystko, miasto wydawało się bardzo spokojne. Najbardziej reprezentacyjna i jednocześnie najstarsza ulica jest ładna i zadbana, można tam się zatrzymać w jednej z wielu restauracji czy kawiarni, jednak dopiero wychodząc gdzieś poza główny szlak, można się Tartu zachwycić. Choć nie tak bardzo jak Tallinem

Nie chcę Was tutaj zanudzać dość burzliwą historią tego miasta, ale wspomnę tylko o tym, że również w naszej polskiej historii Tartu zaistniało. Otóż pod koniec XVI wieku miasto zostało włączone do Wielkiego Księstwa Litewskiego, a później do Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wówczas ufundowano w Tartu szkołę jezuicką. Ponadto Stefan Batory nadał miastu flagę w polskich biało-czerwonych barwach. Flaga również dzisiaj powiewa w wielu miejscach w mieście. W pierwszym odruchu pomyślałam, że to flagi polskie, być może przy jakiejś placówce dyplomatycznej. Jednak potem dostrzegłam na fladze herb miasta. Ale jak widzicie, ten mój pierwszy odruch wcale nie był taki błędny. 

Uniwersytecki Ogród Botaniczny

Do ogrodu botanicznego trafiłyśmy trochę przez przypadek, bo nie miałyśmy go w planie. Ale akurat tamtędy przechodziłyśmy, było jeszcze otwarte, no to weszłyśmy. Tym bardziej, że wstęp jest wolny. Sam ogród nie jest jakimś fenomenem, mimo wszystko miło się tamtędy spacerowała. Gdyby słońce nie chyliło się ku zachodowi, byłoby nawet przyjemniej. 

Ogród został założony w 1803 roku przez profesora lokalnego uniwersytetu. Przez lata stale się rozrastał i obecnie można tam podziwiać ponad 10 000 gatunków najróżniejszych roślin rosnących na terenie 3,5 ha. Za niewielką opłatą i w nieco wcześniejszych godzinach można również wejść do cieplarni.

Uważam, że bardzo fajne jest to, że można sobie tam iść na spacer tak jak do każdego innego parku miejskiego. Godziny otwarcia są na tyle przyzwoite, że nigdzie nie trzeba się spieszyć. Ogród otwierają już o 7:00 rano a zamykają dopiero o 21:00. Nie jest to dobre miejsce na jogging, ale na spokojny spacer wśród zieleni, jak najbardziej. Można się tam zagubić w gąszczu ścieżek i zupełnie zapomnieć, że wciąż się jest w jednym z największych miast Estonii. 

Bulwar nad rzeką Emajõgi

Ponieważ ogród botaniczny znajduje się przy samej rzece, z powrotem w stronę centrum Tartu postanowiłyśmy iść wzdłuż rzeki. Nie wiem na jakiej długości nadbrzeże jest przystosowane do spacerów, ale od ogrodu do centrum spokojnie można się tamtędy przejść. Chodnik jest szeroki, dla pieszych i rowerzystów. Po lewej mamy wodę, po prawej zieleń. Samochodów wcale nie słychać. 

Po drodze napotykamy na różne bary i kawiarnie z widokiem na rzekę. Ponieważ jest już wieczór, robi się naprawdę klimatycznie. Szkoda tylko, że większość z tych miejscówek jest o tej porze roku zamknięta. Ale i tak jest tam więcej życia, niż chociażby w Turku, które słynie z takich nadrzecznych restauracyjek. 

Spacerujemy sobie powoli chłonąc atmosferę nocnego Turku, aż marzniemy na kość i wreszcie wracamy do wynajętego mieszkania z nadzieją na ciepły prysznic. A tam się okazuje, że luksusowy prysznic z hydromasażem jest zbyt skomplikowany w obsłudze dla takich prostych podróżników jak my. Wreszcie jak we trójkę wpakowałyśmy się do łazienki w celu rozwiązania prysznicowej zagwozdki, udaje nam się uruchomić natrysk. I wtedy pojawia się kolejny problem: ciepłej wody brak. Tej kwestii już się niestety nie udało nam rozwiązać. Jeśli mam być szczera, to nocleg w Tartu był jednym z gorszych, nawet pomimo tego, że samo mieszkanie było całkiem całkiem.

Na dzisiaj to tyle. Nie powiem, przygotowanie takiego jednego postu zajmuje mi ostatnio bardzo dużo czasu. Rozkładam to sobie na kilka dni. I jestem sobą zawiedziona, że tak mało opublikowałam w kwietniu, bo od maja będę mieć jeszcze mniej czasu na blogowanie, gdyż rozpoczynam nową pracę. Trzymajcie kciuki. Ja jestem właśnie w trakcie opisywania kolejnego dnia w Estonii, ale coś czuję, że i tak nie uda mi się przygotować nic na zaś, więc już teraz ostrzegam, że na blogu zrobi się jeszcze ciszej. Mimo wszystko mam nadzieję, że mnie nie opuścicie. Poza tym zapraszam Was też na mojego instagrama, bo tam nieco częściej udaje mi się coś opublikować ze względu na nieco mniej czasochłonną formę publikacji. 

Udanej majówki!

Komentarze

  1. Jak zwiedzać to tylko z Julą! Zawsze dotrzesz tam gdzie inni nie docierają!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż za komplement. Bardzo mi miło. Tylko że teraz postawiłeś mi dość wysoko poprzeczkę :D i będę musiała się mocno starać, żeby Was nie zawieść.
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. Bardzo mi się podoba Twoja relacja z estońskich miast i miasteczek. Budowle obronne ogromne, architektura klasztornych budynków robi wrażenie. Dużo zieleni. Zdjęcia profesjonalne :) Przygoda z deszczem nie zmieniła Wam humorów :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te wszystkie miłe słowa :)
      Na złą pogodę w podróży trzeba być przygotowanym, bo nigdy nie ma 100% pewności, że będzie tylko słońce. Jak sobie wbijemy do głowy, że może się zdarzyć deszcz i on się faktycznie zdarzy,, to będziemy nieco mniej zawiedzeni a wycieczka będzie udana mimo wszystko.

      Usuń
  3. Julcia jestem pod wrażeniem i to bardzo, wielkim. Napatrzeć się nje mogę na te zdjęcia i wierzyc mi się nie chce że Estonia ma takie ładne miejsca. Bardzo spodobała mi sie ta mała wioska i ja bym z chęcią odwiedziła. Cerkwie wiem jak wyglądają wewnątrz także za brak zdjęc się nie smuć :) A ta Wasza pogoda to tylko dodał uroku, bo zdjęcia są fenimenalne :)
    No i widzę tu podobieństwo z granicą, ja polecam Ci teraz zobaczyć granicę między
    Norwegią a Szwecją, którą przecina fiord całkiem pokaźnych rozmiarów. To miejsce już zachęca do odwiedzin krainy fiordów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Norwegia jest na mojej liście, po Twoich relacjach z wycieczek po Norwegii trudno się tym krajem nie zauroczyć. A do Estonii macie całkiem blisko, to może też uda Wam się tam wybrać na jakieś wakacje ;) Nieważne w które miejsce pojedziecie, będziecie zachwyceni. Estonia ma różne oblicza, ale wszystkie są równie piękne.
      Pozdrawiam

      Usuń
  4. Dotarłaś do niezwykle interesujących rejonów Estonii. Pewnie nigdy tam nie dotrę, więc spacerowałam z wielkim zaciekawieniem, zwłaszcza, że zdjęcia piękne. Dzięki Julka!
    Powodzenia w nowej pracy:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy nie mów nigdy. Estonia nie leży aż tak daleko, więc kto wie... ;)
      Pozdrawiam

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram