Italia 2023: dzień dobry, Bergamo

Bergamo zauroczyło mnie swoim spokojem, klimatycznymi uliczkami i malowniczymi widokami rozciągającymi się wokół miasta. Jest to jedno z tych miejsc, które nie może się pochwalić znanymi na całym świecie zabytkami, a jednak potrafi w sobie rozkochać chyba każdego przyjezdnego.

Cały kolejny dzień, jaki spędziłyśmy w Bergamo, przeznaczyłyśmy przede wszystkim na nieśpieszne spacery po górnym mieście Citta Alta. Starówka nie jest powierzchniowo jakoś bardzo rozległa i nawet w przeciągu kilku godzin można ją obejść kilkukrotnie, natomiast uważam, że warto poświęcić temu miejscu nieco więcej czasu, by na spokojnie chłonąć jego niepowtarzalną atmosferę. Bergamo o każdej porze dnia jest nieco inne. Rano lekko zaspane. W południe tłumne i gwarne. A wieczorem po prostu magiczne i nieco tajemnicze.


Ponieważ mieszkałyśmy w dolnej części miasta, musiałyśmy się najpierw jakoś dostać na górę. Początkowo plan był taki, że może wejdziemy tam o własnych siłach, ale jak zobaczyłyśmy strome zbocze, stwierdziłyśmy, że jednak możemy sobie pozwolić na niewielki luksus i wjedziemy do Citta Alta kolejką, tym bardziej, że bilet na kolejkę wcale nie był taki drogi.

Na górze zderzyłyśmy się nieco z turystyczną rzeczywistością, bo już na wyjściu z kolejki spotkałyśmy tłumy. Nieopodal był punkt informacji turystycznej, więc tam zajrzałyśmy w celu zasięgnięcia jakiś wskazówek. Otrzymałyśmy mapkę z zaznaczonymi najważniejszymi miejscami i powolutku zaczął nam się klarować plan naszego zwiedzania.

Na sam początek udałyśmy się na wieżę zegarową. Chociaż niebo było delikatnie zachmurzone, widoki miałyśmy cudowne i na samą starówkę, jak i na dolne miasto oraz Alpy w oddali. To chyba tutaj uznałam, że Bergamo jest naprawdę piękne. Choć wiele już czytałam na temat tego miasta, nie sądziłam, że aż tak mi się tam spodoba. Co więcej, po odejściu kilka kroków od kolejki, tłum się rozstępowałam i nie było już tak bardzo czuć, że jest to miejsce turystyczne.

Po zejściu z wieże przeszłyśmy się jeszcze po muzeum archeologicznym, które również było w cenie biletu. Bardzo nowoczesne, interaktywne, chociaż mnie dużo bardziej interesowała sama architektura tego miejsca: kolumienki, łuki, ceglana podłoga...

Gdy już zobaczyłyśmy całe miasto z szerszej perspektywy, zaczęłyśmy się zagłębiać w labirynt jego urokliwych uliczek. Odkrywałyśmy ciche zaułki. Szukałyśmy nietypowych punktów widokowych. Na jeden z tarasów nawet troszkę się wprosiłyśmy: brama była otwarta, więc nieśmiało ją przekroczyłyśmy, ekipa robotników rozkładała sprzęt - zakładam, że przygotowywali to miejsce na jakiś wieczorny event, jeszcze z ulicy widziałyśmy, że może się stamtąd rozciągać widok na okolicę, więc weszłyśmy na dziedziniec, jeden z panów nas zaczepił i powiedziała, że tu nie wolno, że dzisiaj jest zamknięte, ale grzecznie zapytałyśmy, czy możemy tylko na ten tarasik podejść i sobie pójdziemy i pan tylko wzruszył ramionami i sobie poszedł, toteż skorzystałyśmy z okazji, zrobiłyśmy szybkie zdjęcie i się ewakuowałyśmy.

Pomimo, że na zdjęciach tego nie widać, tamtego dnia było naprawdę chłodno. Dowodem na zbliżającą się zimę są między innymi ośnieżone szczyty Alp widoczne w oddali. Cieszyłam się, że zabrałam ze sobą rękawiczki. Ale i tak cały dzień na tych chłodnym powietrzu byłby trudny do zniesienia, gdyby nie to, że co chwilkę chowałyśmy się w budynkach, jak np. w tamtym muzeum, czy później w niepozornych kościołach. Doszłyśmy jednak do takiego momentu, że wszystko się pozamykało i za bardzo nie było gdzie się schować, a słońce też jakoś chwilowo przestało współpracować, toteż wybrałyśmy się na przechadzkę na pobliskie wzgórze. Normalnie ludzie i tam wjeżdżają kolejką. My jednak tym razem zdecydowałyśmy się na spacer. Był to strzał w dziesiątkę i jednocześnie strzał w kolano. Bo z jednej strony się rozgrzałyśmy, ale z drugiej strony droga na szczyt była tak stroma, że wdrapywałyśmy się tam ślimaczym tempem. Jednak widoki z góry wynagrodziły ten trud. I nawet słońce ponownie postanowiło na chwilę wyłonić się zza chmur.

Dotarłyśmy do niewielkiego zameczku/pałacyku, gdzie znajdował się bajkowy taras widokowy. Stamtąd wypatrzyłyśmy inny taras i ludzi, którzy na nim się kręcili. Postanowiłyśmy dotrzeć i tam, co wcale nie było takie proste, bo okazało się, że taras znajduje się na terenie ruin i jest tam zakaz wstępu ze względu na niebezpieczeństwo zawalenie się budynku. Chciałyśmy się wycofać, ale wtedy zaczepili nas panowie, którzy akurat przed wejściem na teren ruin robili zdjęcia i których też wcześniej widziałyśmy na wspomnianym tarasie. Jeden z panów zaproponował, że oprowadzi nas po ruinach. Chociaż jego angielski nie był najlepszy, a nasz włoski też raczej marny, ucięliśmy sobie naprawdę milą pogawędkę i dowiedziałyśmy się, że w owym budynku funkcjonowała niegdyś restauracja. No i oczywiście pan nas zaprowadził na taras widokowy, do którego próbowałyśmy się dostać. Ponoć przy lepszej pogodzie widać stamtąd nawet Mediolan. Lubię takie niespodziewane przygody i nieoczywiste miejsca. Bergamo będę wspominać bardzo pozytywnie i na pewno będę też wspominać tę krótką przygodę i spacer po ruinach, bo to właśnie ten moment sprawił, że nasza wizyta w Bergamo okazała się wyjątkowa.

Ze wzgórza postanowiłyśmy zejść inną trasą, bardzo urokliwymi, ale i niemiłosiernie długimi schodami. Jednak droga wcale nam się nie dłużyła. Wokół rozpościerały się przepiękne widoki udekorowane światłem złotej godziny. Było cudownie. Zero ludzi wokół.  Wylegujący się leniwie kot. Ptaki przelatujące na nad naszymi głowami. Cisza i spokój chylącego się ku końcowi dnia. Do szczęścia naprawdę nie trzeba wiele.

Na kolację umówiłyśmy się z pewną koleżanką, która od jakiegoś czasu mieszka właśnie w Bergamo. Ponieważ nie opłacało nam się już wracać do miejsca zakwaterowania, po prostu spacerowałyśmy sobie niespiesznie uliczkami Citta Alta, tym razem w świetle latarni. Niby te same miejsca, a jednak trochę inne. Niestety wraz z nastaniem nocy, zrobiło się jeszcze zimniej, więc zaczęłyśmy się chować przed chłodem w kościelnych murach, chociaż i tak niewiele to pomagało. Na szczęście Bergamo tak potrafi zauroczyć, że nawet się nie spostrzegłyśmy i już był czas, żeby zejść do dolnego miasta do umówionej restauracji na kolację.

Owa restauracja (Trattoria D'Ambrosio Da Giuliana) także zasługuje na swój akapit w tym wpisie, bo było to miejsce dość nietypowe. Z zewnętrz tak niepozorne, że przeszłyśmy przed wejściem dwa razy i się nie zorientowałyśmy, że to tutaj. Na szczęście GPS tym razem nie wywiózł nas na manowce. W środku było przyjemnie cieplutko i panowała tam trudna do opisania atmosfera. Mnóstwo dekoracji, ozdóbek, bibelotów, nie wiadomo było na czym wzrok zawiesić. Restauracja była podzielona na kilka mniejszych sali, stoliki były wciśnięte wszędzie, gdzie się dało i wszystkie były zajęte. Gwarno i tłoczno. Panował tam swego rodzaju chaos, ale taki przyjemny chaos. Niby poszłyśmy do restauracji, a jednak czułyśmy się jak na rodzinnym obiedzie, ale na takim włoskim rodzinnym obiedzie, jeśli wiecie, co mam na myśli.

 

Do wyboru były menu w dwóch wariantach cenowych: albo tańsze z tylko jednym daniem głównym i oczywiście deserem i napojem, albo nieco droższe z przystawką i daniem głównym; do tego warzywa, sałatki i surówki w nielimitowanych ilościach. Ja postawiłam na ravioli a na deser przepyszna domowa panna cotta.

Nie spędziłam w Bergamo za dużo czasu, zaledwie jeden dzień. Nie odwiedziłam wielu muzeów. Nie zwiedzałam miasta z przewodnikiem. Właściwie nie poznałam nawet historii tego miejsca. I całkiem dobrze się czuję z tą niewiedzą. Bergamo nie potrzebuje tej całej otoczki, pięknych legend, niesamowitych historii. Bergamo z lekką dozą tajemniczości jest (moim zdaniem) najpiękniejsze. I jeśli jeszcze kiedyś tam wrócę, to głównie po to, by znów rozkoszować się tą niezwykłą atmosferą tego miasta.

Komentarze

instagram