Dziś mogę się już śmiać

Dziś mogę się już śmiać, ale jeszcze wczoraj do śmiechu mi nie było. Pewnie słyszeliście lub czytaliście o tym, co działo się w Walencji. Burza, sztorm, ulewa, tornado, nie wiem jak to nazwać, jednym słowem: katastrofa. Tym razem niszczycielską siłę natury doświadczyłam na własnej skórze, bo właśnie w ten nieszczęsny wtorek byłam w Walencji i dzisiaj, jeszcze na resztkach adrenaliny, która pomogła mi przetrwać najtrudniejsze chwile, opowiem Wam tę historię. Ale nie bójcie się, moja historia dobrze się kończy.

Sezon zakończyłam dwa tygodnie temu. Najpierw sobie trochę odpoczywałam i organizowałam pewne sprawy, które przez nawał pracy musiałam po prostu odłożyć na później. A na końcówkę października miałam zaplanowany wyjazd do Polski. Niestety gdy sezon dobiega końca, kończą się też korzystne połączenia lotnicze z Majorki do Polski, o Gdańsku nawet nie wspominając, więc przeważnie wracam na Kaszuby z przesiadką gdzieś w Hiszpanii. Tym razem najlepszą opcją okazała się przesiadka w Walencji. Miałam tam nawet kilka dobrych godzin, żeby wyjść z lotniska i co nieco pozwiedzać, bo Walencji nie miałam okazji wcześniej poznać. Jednak ten plan zwiedzania zaczął się sypać na kilka dni przed wylotem, gdy coś mnie tknęło, żeby sprawdzić prognozę pogody (bo ja raczej nie sprawdzam pogody zbyt regularnie, a już tym bardziej w Hiszpanii). Zapowiadali ulewny deszcz i to w takich ilościach, jakich ja chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałam. Trzeba mieć moje szczęście (albo nieszczęście), żeby lecąc do jednego z najbardziej słonecznych miast Hiszpanii, trafić na deszczowy dzień, a już tym bardziej na taki dzień, na jaki ja trafiłam. 

Prognozy mają to do siebie, że lubią się zmieniać, więc co kilka godzin sprawdzałam ponownie pogodę w Walencji na wtorek i był nawet moment, że planowany deszcz zelżał, ale i tak padało, więc jeszcze przed wylotem wiedziałam, że przyjdzie mi spędzić jakoś te kilka godzin na lotnisku w oczekiwaniu na lot do Gdańska. W dniu wylotu prognozy znowu były fatalne: 114 mm opadów w ciągu całego dnia, czyli 114 litrów wody na metr kwadratowy - brzmi poważnie. Według klasyfikacji opadów, jeśli suma dobowa przekroczy 100 mm, to mówi się o zagrożeniu powodziowym czwartego stopnia i opadach katastrofalnych. Wtedy jeszcze nie byłam tego świadoma, ale i tak tak wysoka liczba nie napawała optymizmem, a wręcz przeciwnie - uczepiło się mnie jakieś niedobre przeczucie.

Rano wylatując z Palmy pilot poinformował nas, że bardzo możliwe są turbulencje podczas całego lotu ze względu na zachmurzenie i generalnie sytuację pogodową. Start ani lądowanie do przyjemnych nie należały. A po wylądowaniu w Walencji tak strasznie jak zapowiadali nie było. Było mokro, ale nie padało. Było wietrznie, ale ciepło. Mimo wszystko postanowiłam zostać na lotnisku, bo spacery w takiej pogodzie nie byłby zbyt przyjemne, a po drugie, prognozy nadal były kiepski. I dobrze, że zostałam, bo nie wiem, czy byłabym w stanie jakkolwiek na lotnisko potem wrócić.

Mniej więcej w porze lunchu tablica lotów zaczęła robić się kolorowa. Większość lotów już była opóźniona i powoli zaczęto niektóre odwoływać. Mój miał wylecieć dopiero po 22., więc byłam dość spokojna, bo w nocy deszcz miał zelżeć. Około 19. otrzymałam informację od przewoźnika, że lot będzie opóźniony o jakąś godzinę. Raczej w to nie wierzyłam, wiedziałam, że opóźnienie będzie większe, bo sprytna ja, postanowiłam śledzić samolot na radarze lotów i w tamtym momencie samolot nawet jeszcze nie wyleciał z Gdańska, więc niemożliwym było, żeby dotarł do Walencji tylko z godzinnym opóźnieniem. Później przewoźnik poszedł po rozum do głowy i jednak stwierdził, że opóźnienie będzie większe i wylot jest planowany na 0:20. W tę informację byłam już skłonna uwierzyć, bo widziałam, że samolot z Gdańska wystartował. Chyba byłam w jakiś sposób mentalnie przygotowana na taki obrót sprawy, bo wiadomości o opóźnieniu przyjmowałam ze spokojem. Smutne jednak w tym wszystkim jest to, że na samym lotnisku nie było żadnej informacji a propos mojego lotu. To znaczy lot się wyświetlał na tablicy, był podany numer bramki, natomiast wszystko wskazywało na to, że samolot miał wylecieć o czasie. W przypadku innych lotów była chociażby informacja, że są one opóźnione, albo że numer bramki zostanie dopiero podany za jakiś czas. A Gdańsk jako chyba jedyny wisiał na tej tablicy cały na zielono. W pracy mam spory kontakt z lotami i lotniskiem, więc już się nauczyłam, żeby informacje o lotach sprawdzać w różnych miejscach a nie tylko w aplikacji danego lotniska, bo właśnie w takich kryzysowych sytuacjach, nie są one aktualizowane w czasie rzeczywistym. Moim wiernym towarzyszem i w pracy i w podróżach samolotowych jest oczywiście flight radar. 

Na lotnisku robiło się coraz tłumniej. Żal mi było zostawiać mój wygodny kącik na podłodze, gdy naszła mnie potrzeba pójścia do toalety, bo prawdopodobieństwo, że będę mogła wrócić na to samo miejsce, było bardzo małe. W barach i kawiarenkach wszędzie były długie kolejki, a jedzenie znikało z gablotek w zastraszającym tempie. Ludzie się tułali, nie wiedzieli co ze sobą zrobić. Nawet jedna dziewczyna mnie zaczepiła pytając się o poradę, co ma zrobić, skoro odwołali jej lot. W tamtym momencie byłam jeszcze spokojna, bo mój lot miał być tylko opóźniony. 

Kiedy zaczęła się zbliżać godzina odlotu, z jeszcze większą uwagą śledziłam mój samolot. I wiecie co się stało? Gdy już był bliziutko Walencji, gdy już pewnie miał się przygotowywać do lądowania, gwałtownie skręcił i zaczął lecieć dalej na południe. Początkowo myślałam, że pewnie zakręca, żeby wlecieć na pas z innej strony, albo że zrobi kilka kółek i wtedy wyląduje (bo i takich sytuacji byłam świadkiem). Ale on się po prostu oddalał i oddalał i już wiedziałam, że w Walencji na pewno nie wyląduje i pewnie leci do Alicante. Tak też się stało. W tym samym momencie otrzymałam wiadomość od przewoźnika o odwołanym locie...

Opcji było kilka: 1) jak się pogoda uspokoi (choć wówczas już nie padało), samolot po nas przyleci, 2) przewoźnik zagwarantuje nam transport na sąsiednie lotnisko i polecimy z Alicante (nie wiedziałam wtedy, że droga do Alicante została zamknięta), 3) rano zostanie podstawiony samolot zastępczy. Skończyło się na tym, że zaproponowano bezpłatną zmianę lotu na inny dzień lub zwrot pieniędzy. 

W moim przypadku decyzja była dość łatwa. Już w momencie odwołania lotu, podświadomie wiedziałam, że będę wracać na Majorkę. Bez sensu wydawało mi się próbować z innymi lotami z innych lotnisk, bo nie było żadnej gwarancji, że drogą lądową będziemy w stanie się gdziekolwiek przemieścić. Poza tym ceny lotów momentalnie poszybowały w górę. Taki odwołany lot z powodów złych warunków atmosferycznych to prawdziwa żyła złota dla co niektórych. Ostatecznie zdecydowałam zmienić ten odwołany lot na inny na tej samej trasie, ale dopiero za tydzień, bo jak się możecie domyślać, wcześniejszych nie było. Gdańsk nie jest zbyt popularną destynacją z Hiszpanii. Nowy lot jednak nie rozwiązywał w całości problemu, bo nadal byliśmy na lotnisku. Noclegu przewoźnik nie zagwarantował, bo wszystkie hotele w okolicy były przepełnione - nic w tym dziwnego, skoro tak wiele lotów zostało odwołanych, a mój miał być jednym z ostatnich tamtego dnia. Zaproponowano, że jeśli sama coś znajdę, to potem otrzymam zwrot pieniędzy za nocleg. Tylko powiedzcie mi, jak się wydostać z lotniska w środku nocy, w trakcie powodzi, kiedy drogi są pozamykane a metro nieczynne? Tak więc spędziłam bezsenną noc na lotnisku w towarzystwie innych pasażerów, którzy znaleźli się w jeszcze trudniejszej sytuacji niż ja. Bo w tym wszystkim miałam to szczęście, że mogłam sobie pozwolić na to, aby przesunąć tę podróż i wrócić na te kilka dni na Majorkę. Większość kończyła właśnie urlop, na kolejny dzień mieli zaplanowane zobowiązania itd. Wyobrażacie to sobie?

Rano zarezerwowałam nocleg w jednym z najbliższych hoteli. Przeszło mi przez myśl, że mogłabym się wybrać do centrum skoro pogoda się poprawiła, ale byłam na tyle wykończona, że marzyłam o tym, żeby wreszcie się położyć i zdrzemnąć. Poza tym dostać się do centrum też nie było łatwym zadaniem, bo metro nadal było nieczynne, złapać taksówkę graniczyło z cudem, a żeby iść na pieszo, nie miałam po prostu siły. Minus był taki, że doba hotelowa zazwyczaj zaczyna się po południu, ale mimo wszystko udałam się do hotelu wcześniej i dobrze zrobiłam, bo udało mi się tym samym dostać pokój szybciej niż się spodziewałam i właściwie całe popołudnie mogłam już odpoczywać.

Jeśli zapytacie, czy widziałam ten kataklizm, te wszystkie zniszczenia, to powiem Wam tylko tyle, że gdyby nie te odwołane loty, to pewnie w ogóle bym się nie zorientowała, że coś się dzieje. Na lotnisku było względnie spokojnie. Bezpośrednio nie odczułam tej burzy. Owszem, zalało część terenów lotniskowych, ale np. sam pas startowy wyglądał dobrze patrząc z okien terminala, dlatego tym bardziej wszyscy byliśmy zaskoczeni, że nasz niedoszły samolot został przekierowany na sąsiednie lotnisko. Rano, gdy wyszłam na ulicę, okolica lotniska też wyglądała w porządku: jakieś kałuże, trochę piachu na ulicach i tyle. A potem zaczęłam oglądać zdjęcia i w głowie mi się to wszystko nie mieści. Muszę przyznać, że miałam sporo szczęścia w tym nieszczęściu.

Teraz piszę do Was już z Majorki. Dzisiaj rano udało mi się wrócić. Na szczęście po tej tragicznej nocy, następnego dnia rano sytuacja na lotnisku się unormowała i samoloty znowu latają z i do Walencji i trzymajcie kciuki, żeby tak już zostało, bo nie mam ochoty na powtórkę z rozrywki, jak za tydzień ponownie się tam znajdę. No i wyślijmy pozytywną energię wszystkim tym, którzy bezpośrednio ucierpieli na skutek katastrof naturalnych, nie tylko tej wczorajszej, ale w ogóle. To jest trudny moment dla poszkodowanych. A dla innych jest to przypomnienie od natury, że na nią nie ma mocnych.     

Komentarze

  1. Ależ przygoda Julka! Widziałam te tragiczne filmy z powodzi. Cieszę się jednak, że nic Ci się nie stało i możesz powoli ochłonąć po tych wydarzeniach. Trzymaj się i bezpiecznego powrotu!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przygoda, która wolałabym, żeby się nie wydarzyła. Ale jednocześnie ta cała sytuacja utwierdziła mnie w przekonaniu, że pod latarnią najciemniej: byłam w centrum tej katastrofy, a jednak na lotnisku było względnie spokojnie i naprawdę nie dało się w żaden sposób odczuć, że sytuacja jest tak kiepska, jak potem widziałam to na zdjęciach i filmikach. Miejmy nadzieję, że tereny dotknięte tą klęską szybko wrócą do normalności.
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. Julka!
    Wczoraj czytając Twój post strasznie się denerwowałam bo w telewizji ciągle to prezentują.
    Nawet nie wyobrażasz sobie jak się cieszę, że jesteś cała, zdrowa na Majorce. Wracaj szczęśliwie do domu, do kraju.
    Ściskam Cię mocno i pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obrazy, które pokazują media rzeczywiście są zatrważające. Miałam naprawdę sporo szczęścia, że tak się to wszystko dla mnie skończyło. Dziękuję za Twoje słowa wsparcia. Trzymaj kciuki, żebym tym razem już bez żadnych niespodzianek dotarła do Polski.
      Pozdrawiam

      Usuń
  3. Niemal na bieżąco wiedziałam, przez co przechodzisz i bardzo Ci współczułam. Cieszę się, że szczęśliwie udało Ci się wrócić na Majorkę i mam nadzieję, że bezproblemowo dotrzesz do Polski.
    To co się działo w Walencji to prawdziwa tragedia, czasami ciężko uwierzyć, że coś takiego miało miejsce. Byłaś niemal w centrum wydarzeń a oprócz chaosu na lotnisku było raczej spokojnie w co też ciężko uwierzyć. Wracaj szczęśliwie do Polski. Uściski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mam nadzieję, że kolejna próba powrotu do Polski zakończy się sukcesem.
      Mnie już brakuje słów, aby opisać to, co się tam wydarzyło. Tragedia to mało powiedziane. No ale co my możemy zrobić? Siła wyższa. Siła natury. Smutne to, ale prawdziwe.
      Ściskam

      Usuń
  4. "Większość kończyła właśnie urlop, na kolejny dzień mieli zaplanowane zobowiązania itd. Wyobrażacie to sobie?" - Ja miałem lot z Walencji dwa dni później. Samoloty latały już normalnie, tylko był mały problem z transportem w Walencji. Chyba wszystkie mosty przez rzekę były zamknięte, łącznie z autostradami. I nie dało się fizycznie na to lotnisko z południa dostać... Ale samoloty odlatywały planowo, tylko ciekawe ilu pasażerów brakowało, bo nie dojechali ;) Musiałem kupić nowy bilet na następny dzień, na lot z Alicante, by wrócić do Polski.
    Oraz dzwonić do pracy, by załatwić kolejny dzień urlopu, z braku możliwości dotarcia do Polski.

    Mieszkałem w okolicach Gandi, a też jakoś tych deszczów nie odczułem aż tak bardzo. Ot, popadało, spłynęło. Większy deszcz i tyle. Ale jak dojechaliśmy do Walencji i zobaczyliśmy zniszczone mosty, zalane auta i tereny podmiejskie, to dopiero powoli do nas docierało, że jednak te deszcze były gorsze w skutkach na niższych terenach.

    Też wybrałem słoneczną część Hiszpanii na jesienny urlop, by uniknąć polskiej szarówki, a okazało się, że w PL było słońce i ciepło, a w Hiszpanii przez tydzień padało (chociaż nie ciągle).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja też dwa dni później leciałam z powrotem na Majorkę, ale spałam w hotelu przy lotnisku, więc taksówką dało się dojechać bezproblemowo na tak krótkim odcinku, ale metro z centrum nadal nie funkcjonowało. Do tej pory mieszkańcy nie tylko Walencji, ale i okolicznych miasteczek, nie pozbierali się po tej tragedii. Nam się teraz wydaje, że tam już wszystko wróciło do normy, a ja właśnie wczoraj oglądałam relację mieszkanki jednego z dotkniętych tą powodzią miasteczek i to nie wyglądało dobrze, nadal na ulicach jest błoto, góry zniszczonych samochodów, wszystkie partery puste... Obrazki jak z filmu postapokaliptycznego.
      Cieszę się, że nic się Tobie nie stało i udało Ci się bezpiecznie wrócić do domu. Oby jak najmniej takich katastrof.
      Pozdrawiam

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram