Ermita de Santa Llucia - trekking jak z horroru

Zaczął się listopad, miesiąc kojarzący się (wcale nie bezpodstawnie) z cmentarzami, więc przyszło mi do głowy, że opowiem Wam o wycieczce w iście listopadowym klimacie, choć sama wyprawa miała miejsce jeszcze we wrześniu.

Jeżdżąc do jednego z hoteli, zawsze przejeżdżałam obok niewielkiego wzniesienia, na którego szczycie stała niewielka kapliczka, a przynajmniej na taką wyglądała z dołu. Wiecie już pewnie, że mam małą obsesję na punkcie zdobywania każdej majorkańskiej górki, jaka pojawi się na horyzoncie, więc i ta za każdym razem mnie kusiła coraz bardziej. I nawet kilkukrotnie planowałam się tam zatrzymać w drodze powrotnej z pracy, ale zazwyczaj byłam już na tyle zmęczona, że nie miałam ochoty na trekkingi. No i wreszcie, gdy w odwiedziny przyjechała do mnie koleżanka, która również ma obsesję zdobywania wszystkich szczytów wokół, a pogoda była na tyle niepewna, że nie chciałyśmy się wybierać nigdzie daleko, postanowiłyśmy zdobyć ten niewielki szczyt w okolicach Manacor.

Ermita de Santa Llucia inaczej zwana też kapliczką del Frare Oleza czy też de la Mare de Deu del Roser została wybudowana w XVII wieku na wzniesieniu Puig de Santa Llucia (209m n.p.m.) oddalonym od centrum miasta Manacor o jakieś 2 km. Jednak dość wcześnie została opuszczona i z biegiem czasu powolutku ulegała zniszczeniu. Pod koniec ubiegłego wieku przeszła w ręce Dominikanów i rozpoczęto przywracać temu miejsce życie: zaczęto organizować tam różnego rodzaju wydarzenia religijne, kulturalne, a nawet sportowe. Ponadto dobudowano infrastrukturę użytkową, jak chociażby toalety i kuchnię.

Najłatwiej dostać się na szczyt na pieszo. My zaparkowałyśmy samochód na przycmentarnym parkingu (chyba już wam kiedyś wspominałam, że cmentarze na Majorce są świetnym punktem początkowym dla wielu pieszych wycieczek) i stamtąd dalej "z buta". GPS pokazywał, że można dojechać autem niemalże pod same drzwi kapliczki, ale z doświadczenia wiedziałam, że lepiej nie ryzykować. I miałam rację, bo droga na szczyt, choć asfaltowa, była bardzo wąska i w fatalnym stanie; ponadto stopień nachylenia był bardzo duży.

Jak już wspomniałam na początku, pogoda była niepewna: niebo zasnute ciemnymi chmurami i duża wilgotność powietrza. Byłyśmy przygotowane na to, że w każdej chwili może spaść deszcz. Na szczęście dopóki nie wróciłyśmy do samochodu, nie spadła ani jedna kropla. Niemniej niebo wyglądało złowrogo. Plus tego był taki, że słońce nie utrudniało nam i tak trudnej wędrówki. Pomimo tego, że dojście na szczyt zajęło nam może poł godzinki, nie był to łatwy spacer głównie ze względu na nachylenie. Niestety na zdjęciach nie byłam w stanie tego oddać. Ale wyobraźcie sobie, że tam, gdzie my już dychałyśmy ze zmęczenia, był koleś, która biegał w tę i z powrotem, do połowy szczytu i na dół. Naprawdę podziwiam takich ludzi za ich wytrwałość i ambicje, bo nie wiem czego innego jest skutkiem podobne zachowanie.

Kapliczka duża. Naprawdę nie spodziewałam się aż takich rozmiarów. Natomiast była zamknięta na cztery spusty, więc do środka wejść się nie dało. Obeszłyśmy teren wokół w poszukiwaniu jakiegoś dogodne punktu widokowego, ale niestety szczyt jest na tyle niski, a drzewa na tyle wysokie, że z tymi widokami nie było za kolorowo. Do tego doszła oczywiście szarawa aura, więc sami widzicie na zdjęciach jak to wyglądało. Podejrzewam, że przy lepszej przejrzystości, byłybyśmy w stanie zobaczyć również Tramuntanę, ale tamtego dnia musiałyśmy się zadowolić krajobrazem nizin.

Ponieważ spacer na szczyt był naprawdę króciutki, w planie miałyśmy jeszcze zdobycie kilku sąsiednich szczytów i tym samym chciałyśmy zrobić pętlę i wrócić na cmentarz od innej strony.

Kolejny pagórek zdobyłyśmy bez najmniejszych problemów. Stamtąd widoki były nieco lepsze, bo nie były przysłonięte przez drzewa. Na samym szczycie natknęłyśmy się na jakieś dawne zabudowania, ale czego naprawdę trudno powiedzieć. Raczej wyglądało to na jakąś fabrykę, stację czegoś, aniżeli obiekt mieszkalny. Nie było to miejsce zbyt przyjemne na wypoczynek, więc po prostu postanowiłyśmy kontynuować naszą wycieczkę. Niestety mapa wyprowadziła nas w pole, albo raczej nad przepaść. Bo tam gdzie miała być ścieżka, było urwisko. Niekiedy zdarzają się niewielkie odchylenia na mapie i rzeczywista droga jest nieco przesunięta w stosunku tej, którą widzimy na mapie, ale nie tym razem. Obeszłyśmy szczyt dookoła w poszukiwaniu szlaku i nic nie znalazłyśmy. Droga nie istniała. Postanowiłyśmy więc zejść nieco niżej i spróbować szczęścia tam. 

Powoli kontynuowałyśmy nasz spacer niby to trzymając się mapy, ale jednak starając się iść na azymut. Niebo robiło się coraz ciemniejsze. Wokół nie było widać, ani słychać żywej duszy. Naprawdę, nie było tam ani jednego ptaka, ani chociażby jakiejś muszki czy komara. Atmosfera zaczęła się robić złowroga. Obie uświadomiłyśmy sobie, że gdybyśmy nie były w towarzystwie drugiej, to pewnie już dawno byśmy zawróciły, bo okolica była podejrzana.

Gdy doszłyśmy do prawdopodobnie nielegalnego wysypiska śmieci, zgodnie stwierdziłyśmy, że nie chcemy kontynuować tej wycieczki, a tutaj miałyśmy dobrą okazję by skręcić i wreszcie wyjść na drogę asfaltową prowadzącą prosto na cmentarz. Żeby jednak nie było tak kolorowo, dodam, że droga ta prowadziła przez aktywny kamieniołom. Teoretycznie sama droga była publiczna, ale wiodła pomiędzy dwoma głębokimi wykopami. Z oddali dochodził odgłos pracujących maszyn i jeżdżących ciężarówek. Niemniej postanowiłyśmy iść właśnie tamtędy - była to najszybsza droga powrotna na parking. Musiałyśmy jednak dziwnie tam wyglądać, bo poza pracownikami, nie kręcił tam się nikt inny i cały czas się zastanawiałyśmy, czy rzeczywiście możemy przebywać na tym terenie. Na płotach były informacje o niebezpieczeństwie i zakaz wstępu dla nieupoważnionych, ale żadnych płotów i bram nie przekraczałyśmy. Niemniej droga, którą szłyśmy też wyglądała jak część terenu kamieniołomu. 

Była to nie lada przygoda, ale na kamieniołomie wcale się nie zakończyła. Kiedy już dotarłyśmy pod cmentarz, a nadal nie padało, stwierdziłyśmy, że wejdziemy tam na chwilę. Nie wiem dlaczego, ale ja bardzo lubię cmentarze. Poza ciekawą architekturą cmentarną, moją uwagę przyciąga również atmosfera ciszy i spokoju. Przyznam jednak, że tym razem ten konkretny cmentarz wywoływał raczej gęsią skórkę niż ekscytację - jedną z przyczyn była zapewne złowroga aura.

Cmentarz sam w sobie jest raczej zwyczajny, może nawet trochę nudny. Tutaj większość szczątek spoczywa w podziemnej części cmentarza, do której można zejść, aczkolwiek nie wydaje mi się, aby krypty były ze sobą połączone tworząc sieć korytarzy i niewielkie "miasto kości". Jedna z głośniejszych afer związanych z tym cmentarzem miała miejsce kilka lat temu, kiedy odkryto tam setki niepochowanych szczątków. W momencie przeprowadzania remontów i konserwacji niektórych elementów cmentarnej infrastruktury, wiele pochówków zostało przeniesionych. Lecz po zakończeniu prac remontowych, zapomniano o tych szczątkach i przeleżały one tam kilka dobrych dekad. Nic więc dziwnego, że gdy wreszcie je odkryto, wybuchła dość głośna afera.

Na cmentarzu nie zabawiłyśmy zbyt długo. Powoli zaczynałyśmy robić się głodne, a dwa, chciałyśmy wreszcie oddalić się od tego ponurego miejsca jakim był cmentarz i cała ta okolica, z kapliczką na szczycie włącznie. Stamtąd ruszyłyśmy w stronę słońca i do Llubí, gdzie wybrałyśmy się na kolejny spacer, tym razem po wiejskich terenach i dotarłyśmy do dużo ładniejszego miejsca niż okolice Manacor, do kapliczki Llubí - ale o niej już kiedyś wam tutaj pisałam, więc odsyłam Was do tamtego wpisu, jeśli macie ochotę.

Cieszę się, że udało mi się odkryć kolejne miejsce na Majorce i zdobyć kolejny szczyt, jednak nie będę zbyt często wspominać tego miejsca. Nie jest to też miejsce, które poleciłabym turystom. Widoki ze szczytu wcale nie były najpiękniejsze. Poza tym okolica wydała mi się dość niebezpieczna biorąc pod uwagę bliskość kamieniołomu. A może te moje odczucia są po prostu wynikiem tej nieprzyjaznej pogody. Nie wiem i chyba nieprędko tam wrócę, aby zweryfikować moje obecne odczucia.

Komentarze

instagram