Italia 2024: Werona - miasto Julii
Kto nie zna historii tragicznej miłości Romea i Julii? Historii, która wyniosła Szekspira do rangi jednego z najwybitniejszych dramaturgów. Historii, która dzisiaj przyciąga tłumy do włoskiej Werony. Mnie również oczarowała. Poniekąd za sprawą jej wyjątkowości, a poniekąd dlatego, że główna bohaterka jest moją imienniczką. Niegdyś opowieść o związku między Romeem a Julią wydawała mi się piękną historią miłości. Dzisiaj odbieram ten dramat raczej jako historię o młodzieńczym szaleństwie. Niemniej jakie by nie były interpretacje i opinie, postacie Romea i Julii na stałe zapisały się w popkulturze, a dzięki nim Werona stała się prawdopodobnie jednym z najczęściej odwiedzanych włoskich miast. No bo któż by nie chciał stanąć pod słynnym balkonem Julii?
Werona była na liście moich podróżniczych marzeń odkąd przeczytałam "Romea i Julię". Po latach wreszcie udało się spełnić to marzenie. Ale czy Werona rzeczywiście była miastem zamieszkiwanym przez rody Capuleti i Monteki? Czy te zwaśnione rodziny z dramatu Szekspira istniały naprawdę? Czy historia Romea i Julii mogła się kiedyś wydarzyć naprawdę? Nie będę rozstrzygać tych kwestii, bo prawdopodobnie powstało już mnóstwo prac naukowych próbujących rozwikłać tę zagadkę. Skupię się po prostu na spacerze po Weronie i opowiem Wam o moich odczuciach co do tego miasta. W tytule macie Werona - miasto Julii, ale nie mam tutaj na myśli tylko tej szekspirowskiej Julii ;)
Werona jako miasto Romea i Julii jest sztucznym i komercyjnym wytworem. To miasto się wybiło dzięki Szekspirowi, ale to nie znaczy, że gdyby nie on, to Werona nie miałaby nic do zaoferowania. Nam udało się zejść z utartego szekspirowskiego szlaku i dotarłyśmy do ukrytych przed tłumami zakątków tego miasta i to właśnie dzięki nim Werona wskoczyła na listę moich ulubionych miast. I zaraz Wam pokażę, dlaczego naprawdę warto tam pojechać. I to nie na chwilę, a na cały dzień, albo i dłużej, bo Werona skrywa całe mnóstwo perełek.
Nasz plan na drugi, a właściwie dopiero pierwszy pełnoprawny dzień, był dość ambitny. Chciałyśmy wsiąść w pociąg, pojechać do Werony, pochodzić pół dnia i potem w drodze powrotnej zatrzymać się jeszcze w Vicenzie. Werona jednak tak nas zaskoczyła, że spędziłyśmy tam cały dzień i jeszcze było nam mało. Jako że było to miasto moich podróżniczych marzeń, przed wyjazdem trochę sobie o nim poczytałam i pozaznaczałam wszystkie najważniejsze miejsca, które chciałabym zobaczyć, nie tylko te związane z Romeem i Julią. Dzięki mojemu researchowi dowiedziałam się, że warto wykupić w Weronie taką kartę turysty - VeronaCard - która upoważniała nas do wejścia do wielu obiektów poza kolejką i oszczędzając przy tym kilka euro. Kartę można kupić w każdej kasie zabytku, który taką kartę toleruje, na dworcu kolejowym lub online. Początkowo moje towarzyszki nie były do tej opcji przekonane, ale jakoś udało mi się je namówić i koniec końców żadna nie pożałowała.
Z Padwy wyjeżdżamy jeszcze przed 9:00, więc jak na nasze standardy, była to bardzo wczesna pora. Po jakiejś godzince wysiadamy na dworcu w Weronie. Za tłumem idziemy do centrum, na starówkę. Ale najpierw jeszcze zrzucamy z siebie odzienie wierzchnie, które okazało się zupełnie zbędne, bo pogoda naprawdę nam dopisała. Piękne wiosenne słonko, bezchmurne niebo, zero wiatru. Do tego dodajmy jeszcze romantyczną atmosferę miasta zakochanych i tłumy gwarantowane, toteż z dworca idziemy niemalże gęsiego. Na szczęście gdy docieramy na sporych rozmiarów plac pod areną, ludzie rozchodzą się w różnych kierunkach i na spokojnie możemy chłonąć nie tylko wiosenne powietrze, ale również zapach antycznej architektury.
Amfiteatr
Dla mnie było to pierwsze spotkanie z areną, która nadal przypomina starożytny amfiteatr a nie tylko kupę gruzu. Co więcej arena nadal jest wykorzystywana jako miejsce różnorakich spektakli i koncertów. Poza tym jest oczywiście atrakcją turystyczną, toteż wejście jest biletowane. I to tutaj właśnie podjęłyśmy decyzję o zakupie VeronaCard. Karta kosztowała 27 euro i upoważniała nas do wejścia do większości obiektów, w dodatku bez kolejek.
Amfiteatr ten jest trzecim co do wielkości obiektem tego typu, zaraz po Koloseum i amfiteatrze w Kapui. Arena została wybudowana na początku naszej ery i oczywiście była miejscem walk gladiatorów oraz walk z dzikimi zwierzętami. Po upadku Cesarstwa Rzymskiego amfiteatr stał się przede wszystkim źródłem budulca. Ale już w okresie renesansu podjęto pierwsze próby konserwacji zabytku i chyba właśnie dzięki staraniom ówczesnych władz weroński amfiteatr zachował się do naszych czasów w tak dobrym stanie.
W 1913 dla uczczenia pamięci Giuseppe Verdiego, w amfiteatrze została wystawiona opera "Aida", do której Verdi skomponował muzykę. Od tamtego momentu arena stała się oficjalnie miejscem różnorakich spektakli i koncertów.
Kiedy spacerujemy sobie po widowni, żar leje się z nieba i z łatwością jesteśmy w stanie przenieść się do starożytności i oczami wyobraźni zobaczyć umęczonych walką gladiatorów, suchy piach tańczący wokół półnagich wojowników zwinnie unikających ciosów przeciwnika i głośny wiwatujący tłum. Gwar rozmów, krzyki rozemocjonowanych mieszkańców Werony, woń potu i zapach letniego wilgotnego powietrza. Już w tamtym momencie wiedziałam, że pomimo moich wysokich oczekiwań co do tego miasta, Werona mnie nie zawiedzie.
Pomimo licznych zwiedzających, arena jest na tyle ogromna, że z łatwością mogłyśmy sobie przycupnąć na rozgrzanych kamieniach. Wyciągnęłyśmy wówczas podręczną mapę z zaznaczonymi najważniejszymi atrakcjami miasta i nakreśliłyśmy prowizoryczny plan naszego dalszego spaceru z uwzględnieniem punktów dostępnych w ramach wykupionej karty. Oczywiście potem i tak na bieżąco modyfikowałyśmy trasę, ale przynajmniej miałyśmy jakiś zarys, jak iść, żeby nie krążyć ciągle tymi samymi uliczkami.
Kiedy wyszłyśmy z amfiteatru, jeszcze bardziej uderzyły mnie tłumy ludzi odwiedzających to miasto. Z resztą widać to idealnie na zdjęciach. Tam nawet nie było możliwości, żeby tak się ustawić, aby jakoś tych ludzi ukryć. Ale przynajmniej mam wizualną pamiątkę jak bardzo popularnym miastem jest Werona.
Piaza Erbe i Torre Lamberti
Dotarłyśmy na plac Erbe i wydawałoby się, że na większej przestrzeni tłum nieco się przerzedzi. Nic bardziej mylnego. Ludzi nagle zrobiło się jakby więcej. A może to przez te stragany porozstawiane na placu? Ale pomijając kwestię tłumów, ja i tak byłam tym miejscem zauroczona. Ponownie miałam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie do innej epoki. Klimat tego miejsca był niepowtarzalny. Trochę tak jak gdybym przechadzała się po średniowiecznym targowisku.
Aby zobaczyć plac oraz generalnie Weronę z innej perspektywy, wspinamy się na wieżę Lamberti. Oczywiście najpierw musiałyśmy swoje odczekać w kolejce, bo chętnych było mnóstwo. Na szczęście kolejka do wejścia schodami była znacznie krótsza. Jednak dość szybko pożałowałyśmy decyzji, ponieważ nie była to łatwa wspinaczka. Zatrzymywałyśmy się kilkukrotnie, a muszę powiedzieć, że moja kondycja wcale nie jest najgorsza.
Nienajgorsze były też widoki ze szczytu wieży. Niestety nie można było spojrzeć daleko poza granice Werony, gdyż przejrzystość powietrza była bardzo kiepska; chyba jakiś smog, czy coś podobnego. Niemniej samo miasto mogłyśmy sobie obejrzeć dokładnie, albo przynajmniej na tyle dokładnie, na ile pozwalały kraty.
Po powrocie na Piaza Erbe, pokluczyłyśmy jeszcze chwilkę labiryntem wąskich i urokliwych uliczek, docierając m.in. do gwarnej lodziarni, gdzie odpoczęłyśmy zajadając się smakowitymi lodami rzemieślniczymi. A potem udałyśmy się prawdopodobnie do najważniejszego miejsca w całej Weronie, czyli pod balkon Julii.
Dom Julii
Prawdopodobnie to tutaj przybywa najwięcej turystów. Nie spodziewałam się po tym miejscu wiele. Liczyłam się z tym, że będzie to przereklamowane miejsce. I nie myliłam się. Na dziedzińcu były takie tłumy, że trzeba było się niemalże przeciskać, żeby dostać się do drzwi wejściowych. O pomniku Julii nawet nie wspominając. Zrobić sobie zdjęcie z Julią graniczyło wręcz z cudem. Na szczęście jak już przekroczyłyśmy próg domu, w środku było całkiem spokojnie i nawet ładnie. Trochę to wszystko przypominało filmową scenografię: tutaj kawałek ładnej ściany, na której można uchwycić całujących się zakochanych, tam balkon, pod którym stoi Romeo, a w środku sypialnia, w której tylko stoi potężne łóżko, na którym Julia wypłakuje swoją tęsknotę za Romeem.
Dom Julii najprawdopodobniej domem Julii nigdy nie był. W latach 30. po premierze filmu Romeo i Julia, Werona zaczęła się intensywnie przygotowywać, aby na fali głośnej hollywoodzkiej ekranizacji, spopularyzować swoje miasto, w wyniku czego trzeba było pilnie znaleźć budynek, który mógłby być tym z tej słynnej historii o nieszczęśliwej miłości. Padło na dzisiejszy Dom Julii głównie dlatego, że niegdyś był on zamieszkiwany przez rodzinę Dal Capello - na upartego można się w tym nazwisku doszukiwać podobieństw do nazwiska Capuleti. Plusem był fakt, że budynek należał już do miasta, więc wystarczyło nanieść jedynie kilka poprawek, jak chociażby wykreowanie gotyckiej fasady, czy dobudowanie słynnego balkonu; tak, tak, dobrze czytacie, balkonu w tym domu nie było dopóki go nie dobudowano na potrzeby komercji. Zamiarem absolutnie nie była rekonstrukcja budynku do jego formy z przeszłości, a taka przemiana, która nadałaby temu miejscu romantyczny charakter tak bardzo oczekiwany przez odwiedzających.
Aby się nie denerwować i żeby się też zanadto nie rozczarować, podeszłam do odbioru tego miejsca zupełnie na spokojnie. Zamiast skupiać się na samej legendzie, postanowiłam poszukać realnie ciekawych zakątków w Domu Julii i tak między innymi zrobiłam jedno z moich ulubionych zdjęć z Werony: dach widziany z jednego z okien. Możecie się śmiać, albo nawet zacząć się nade mną użalać, że nie mam bladego pojęcia o pięknie, ale kto już tutaj jest ze mną trochę dłużej, ten wie, że pod pewnymi względami jestem naprawdę dziwna. I tak, w tych turystycznych miejscach, kiedy wszyscy patrzą na gwoździa programu, ja się odwracam plecami i patrzę w zupełnie inną stronę i widzę rzeczy, które są niewidoczne dla zamroczonych turystów. Poza dachem, który widzicie poniżej, wgapiałam się w przepiękne sklepienia i zimne, ale ciekawe mury. Mówcie co chcecie, ale o gustach się nie dyskutuje. Jeśli miałabym Wam polecić wizytę w Domu Julii, to nie ze względu na całą tę otoczkę ani pomnik Julii, ale ze względu na detale, które większości po prostu umykają.
Skoro już jesteśmy w Domu Julii, to też podzielę się moimi odczuciami w stosunku do samego balkonu, bo to jednak on gra tam pierwsze skrzypce. Pomijam już sam fakt, że balkon jest autentycznie nieautentyczny, aczkolwiek bardzo prawdopodobnie jest to oryginalna średniowieczna architektura - mówi się, że ów balkon przynależał niegdyś do innego budynku, który uległ zniszczeniu i balkon ten poddano recyklingowi i przyczepiono go do Domu Julii. Balkon cieszy się niemałym zainteresowaniem. Jest fotografowany z zewnątrz, z dziedzińca, natomiast wewnątrz domu aż tworzy się kolejka chętnych by zrobić sobie zdjęcie i nawet jest ograniczenie czasowe - nie można przebywać na balkonie dłużej niż minutę. Oczywiście ja Julia musiałam sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie na balkonie Julii. Ale za chiny nie chciałabym być w skórze Julii i na ten balkon wychodzić, bo widok jest nieciekawy, a i sam balkon widziany z dziedzińca jest mało interesujący architektonicznie. Werona jest miastem balkonów, są one tam na każdym kroku i większość jest dużo ładniejsza od tego najpopularniejszego. Po wizycie w Domu Julii, zaczęłyśmy patrzeć na ulice Werony trochę inaczej i zwracałyśmy uwagę na każdy balkon i komentarz zawsze był ten sam: ten balkon jest ładniejszy. Ale dobrze się stało, że balkon Julii jest tam gdzie jest, bo dzięki temu inne nie są okupowane przez rzesze turystów i można je spokojnie podziwiać.
Reasumując, Dom Julii jest najsłabszym obiektem na mapie Werony. Na szczęście Werona to nie tylko "Romeo i Julia", to też przepiękna architektura reprezentatywna dla różnych epok, to włoski klimat, brukowane uliczki, ukryte perełki, kolorowe kamienice, gwarne placyki, kamienne mosty i całe mnóstwo urokliwych kadrów.
Nad Adygą
Jednym z najładniejszych miejsc w całej Weronie (a przynajmniej z tych, które mi udało się zobaczyć) jest promenada nad rzeką. Ze starówki przeszłyśmy po moście Garibaldiego do parku Cesare Lombroso. Przespacerowałyśmy się promenadą wzdłuż rzeki Adygi i potem zabytkowym mostem Ponte Pietra wróciłyśmy do najstarszej części Werony. Nie był do długi odcinek, a mimo to spacer tamtędy trwał chyba ponad godzinę. Głównie ze względu na spokój jaki panował w tej części miasta oraz widoki. Napstrykałam tyle zdjęć, że potem miałam problem z selekcją. Generalnie z Werony przywiozłam bardzo dużo zdjęć i pomimo moich najszczerszych chęci nie jestem w stanie pokazać Wam ich wszystkich, a przynajmniej nie na raz. W ogóle tyle tam się działo, widziałyśmy tyle fajnych miejsc, że chyba napiszę jeszcze jeden post na temat tego miasta. No ale najpierw postaram się skończyć jeden.
Kiedy siedziałyśmy sobie na ławeczce i podziwiałyśmy panoramę miasta, już wiedziałyśmy, że zwiedzanie Vicenzy tego samego dnia na pewno nie dojdzie do skutku. Co więcej, w Weronie jest tyle interesujących obiektów, że moim zdaniem dwa dni w tym mieście to takie minimum, jeśli naprawdę chcemy poczuć jego klimat. Oczywiście można się ograniczyć tylko do spaceru śladami Romea i Julii, ale wówczas Werona raczej rozczaruje aniżeli zachwyci.
Niezwykły kościół di San Fermo
W ramach VeronaCard mogłyśmy też odwiedzić najważniejsze obiekty sakralne: katedra, bazylika di Santa Anastasia, bazylika di San Zeno Maggiore oraz kościół di San Fermo. I to ten ostatni zrobił na mnie największe wrażenie. Wiele kościołów budowano na fundamentach innych świątyń. Najczęściej po tych pierwotnych pozostają tylko historie. W przypadku kościoła di San Fermo rzeczywiście wybudowano jeden kościół na drugim. Świątynia p.w. św. Firmusa Większego składa się z dwóch kościołów: dolnego wybudowanego na początku XI w. przez benedyktynów oraz górnego wzniesionego zaledwie dwieście lat później przez franciszkanów. Nie wiem, czy jeszcze gdziekolwiek istnieje podobny kościół 2 w 1.
Na początek panie przy wejściu kierują nas do dolnego kościoła, tego starszego, wybudowanego w stylu romańskim. Schodząc kamiennymi schodami czuję się trochę jak profesor Langdon z powieści sensacyjnych Dana Browna. Nie wiem co tam znajdę, ale wiem, że będzie to coś fascynującego. I tak też się stało. Dolny kościół oczarował mnie swoją architekturą, prostotą i atmosferą. Surowe mury udekorowane kolorowymi freskami przedstawiającymi sceny biblijne i z życia świętych. Delikatne światło wpadające przez malutkie okienka. To miejsce było kolejnym, które sprawiło, że poczułam się, jakbym przeniosła się w czasie. Powoli zaczynam się zastanawiać, czy nie zmienić jednak tytułu tego wpisu na: Werona - miasto wehikuł czasu.
Kościół di San Fermo był dla mnie tym większym zaskoczeniem, że absolutnie nie wiedziałam, czego mogę się tam spodziewać. W najbardziej szalonych wyobrażeniach nie wpadłabym na to, że można być w podziemnym średniowiecznym kościele, nad którym wznosi się inny, który poniekąd chroni swoimi murami perełkę ukrytą w niższych partiach. Czyż to nie jest fascynujące?
Gdyby nie to, że dzień nam się powoli kończył, a chciałyśmy jeszcze zdążyć zobaczyć grób Julii, spędziłabym dużo więcej czasu w tych podziemiach, bo panowała tam niezwykła atmosfera. Czas niestety nie chciał się zatrzymać i musiałyśmy kontynuować zwiedzanie.
Kościół górny rzeczywiście usytuowany jest u góry i żeby dostać się do nawy głównej musiałyśmy się wspiąć nie tylko po schodkach, którymi zeszłyśmy do kościoła dolnego, ale również kolejnymi pnącymi się nieznacznie w górę. To wejście do kościoła nie przypominało żadnego innego. Przyrównałabym je chyba do wejścia w jakimś pałacu a nie w świątyni. To wrażenie momentalnie się ulotniło gdy weszłyśmy do nawy głównej. Historia kościoła górnego również sięga średniowiecza, ale tutaj króluje głównie gotyk. Poza freskami zdobiącymi mury, wzrok przyciąga również drewniany sufit. Warto wytężyć wzrok, bo okazuje się, że na suficie również umieszczono obrazy - niewielkie podobizny 416 świętych.
Lubię odwiedzać kościoły ze względu na architekturę, ale koniec końców wszystkie zlewają mi się w jedno. Jednak kościół di San Fermo jest jedyny w swoim rodzaju i chyba jeszcze przez długi czas żaden z obiektów sakralnych nie zrobi na mnie takiego wrażenia, jak ten. Zdecydowanie warto go odwiedzić, nawet jeśli nie jesteście fanami turystyki religijnej i architektury sakralnej.
Grobowiec Julii
Na koniec, jak to w życiu bywa, śmierć. Ale śmierć nie byle jaka, bo wręcz legendarna, śmierć z miłości. Tuż przed samym zamknięciem, docieramy do miejsca, w którym znajduje się grób Julii. Kamienny grobowiec jest ukryty w krypcie budynku, w którym obecnie odbywają się śluby (!). Szczerze, nie wiem, czy się śmiać czy płakać, bo idealizacja tej szalonej miłości pomiędzy Julią i Romeem jest dla mnie kompletnie niezrozumiała. Mam wrażenie, że gdzieś po drodze zapomnieliśmy o kilku aktach z dzieła Szekspira i nagle uczucie tych dwojga stało się archetypem romantycznej miłości. Ja w tym romantyzmu nie widzę żadnego. Ale może ponownie ujawnia się tutaj moje jakieś dziwactwo. Nie będę jednak rozstrzygać tematu tej tragedii (tragedii w sensie utworu dramatycznego), bo to temat rzeka (jak ktoś jest chętny, to można w komentarzach wyrazić swoją opinię). Wracam do meritum bloga, czyli tutaj do wizyty w grobowcu Julii.
Grób znajduje się w dawnym klasztorze franciszkanów, w którym obecnie mieści się również muzeum sztuki i jak już wspomniałam salki do ślubów cywilnych. Miejsce nie jest przypadkowe, ponieważ jak wiadomo ojciec Laurenty, który pomagał młodym, był franciszkaninem, więc wydaje się logicznym, że Julia została pochowana niedaleko franciszkanów właśnie. Poza tym na terenie klasztoru znajdował się kamienny sarkofag bez jakichkolwiek inskrypcji, więc automatycznie założono, że musiało to być miejsce pochówku Julii.
Istnieją zapiski wspominające, że ów sarkofag był przymocowany do jednej ze ścian klasztoru. Jednak nowsze źródła mówią o tym, że jakiś sarkofag stał bez pokrywy na dziedzińcu i pełnił funkcje wodopoju. Nasuwa się pytanie, czy sarkofag, który dzisiaj jest uznawany za grób Julii, rzeczywiście był tym samym sarkofagiem, który wisiał na ścianie klasztoru, czy może kogoś po prostu poniosła wyobraźnia i uznał, że to kamienne poidło musiało być niegdyś miejscem spoczynku...? Powiem Wam, że im więcej czytam na temat Werony w kontekście "Romea i Julii", tym bardziej mnie to wszystko fascynuje. Jeśli znacie jakieś prace naukowe na ten temat, to chętnie poczytam.
W krypcie, w której mieści się grób Julii, panuje niezwykła cisza. Nie ma tutaj tylu ludzi jak pod balkonem. Właściwie, poza gośćmi weselnymi, jesteśmy jednymi odwiedzającymi. Być może było tam tak pusto, bo zbliżała się godzina zamknięcia. Muzeum sztuki obleciałyśmy trochę na wariackich papierach. A na zakończenie przyłapałyśmy jeszcze jakiegoś zagubionego Romea na opłakiwaniu Julii...
To był chyba dla mnie najtrudniejszy ze wszystkich wpisów. Nie dlatego, że nie wiedziałam, co mam napisać. Wręcz przeciwnie, podczas wizyty w Weronie kotłowało się we mnie mnóstwo różnorakich emocji, odwiedziłam kilkanaście niesamowitych miejsc i do tego jeszcze ta legendarna historia miłości aż po(nad) grób, w związku z czym chciałam Wam tyle przekazać, że w pewnym momencie mnie to przytłoczyło. Pisałam z radością i od serca, słowa jakby same ze mnie wypływały, stukałam w klawiaturę jak szalona. Ale to wszystko wydawało mi się nieskładne, zbyt chaotyczne. Kilka razy się zastanawiałam, czy jednak nie podzielić tego tekstu na krótsze, skupiające się na jednym - dwóch wątkach. Potem znowu próbowałam skleić wszystkie akapity w jeden konkretny tekst...
Kiedy po raz pierwszy usiadłam do tego tekstu, myślałam, że to będzie szybka piłka, a potem pisanie mi się przeciągnęło na kilka dni, ponad tydzień. Wpis miał być opublikowany na Światowy Dzień Książki, bo tematycznie coś tutaj z książkami mamy wspólnego, poza tym tego samego dnia - 23 kwietnia - przypada rocznica urodzin i śmierci Williama Szekspir (choć te daty akurat są umowne, bo źródła są sprzeczne w tym temacie), więc pasowałoby idealnie. Jednak tym razem ten tekst naprawdę mnie przerósł. A potem jeszcze musiałam wybrać zdjęcia, co też nie należało do najłatwiejszych zadań. Ale wreszcie jest. I nieskromnie przyznam, że jestem dumna z tego wpisu, nawet pomimo tego, że nie jest on idealny i zdarzały mi się wpisy dużo lepsze pod względem technicznym niż ten. Ale co ja tu będę sama siebie oceniać. Jest jak jest i mam nadzieję, że warto było czekać i podoba Wam się choć trochę ta moja chaotyczna relacja z Werony.
Całkiem ładnie Ci wyszło! Może skromne jest to moje stwierdzenie wobec wniesionej przez Ciebie pracy, ale naprawdę fajnie się mi czytało tekst okraszony pięknymi zdjęciami. To wspaniałe miasto! Ja do Werony wybierałam się już kilka razy, ze względu na romantyczną historię oraz filmy, które oglądałam z pięknym miastem w tle. Na razie nie wyszło, ale prędzej czy później... Nie wiedziałam jednak tego, że Werona jest tak urokliwie położona! Dzięki Julka za taki cudny spacer:)))
OdpowiedzUsuńDwupoziomowy kościół jest też w Asyżu, w bazylice św. Franciszka.
UsuńMam nadzieję, że w końcu uda Ci się tam dotrzeć, bo Werona jest przepiękna.
UsuńBeautiful post
OdpowiedzUsuńThank you :)
UsuńWeronę odwiedziłem kiedyś właśnie ze względu na znaną historię Romea i Julii ;) Też odczułem duży nacisk na takie komercyjne wykorzystanie historii, ale to aż samo się prosiło, by wykorzystywać takie okazje. Dla miejscowych to by była szkoda nie zarobić na takiej dobrej historii ;)
OdpowiedzUsuńDwupoziomowy kościół występuje też np. we Wrocławiu na Ostrowie Tumskim - Kolegiata Świętego Krzyża i Świętego Bartłomieja.
Zapisuję sobie to miejsce. Wrocław czeka na powtórkę, także prędzej czy później pewnie tam dotrę.
UsuńBardzo dobrze, że Werona wykorzystała tę okazję. Szkoda tylko, że tak wielu przyjeżdża tam tylko po to, by zobaczyć balkon Julii. Werona ma znacznie więcej do zaoferowania. Jest przepięknym miastem.
Mhm, byłam pewna że już tu skomentowałam...
OdpowiedzUsuńDo Werony mam mieszane uczucia, ścisłe centrum podobało mi się średnio, dla mnie najfajniej było trochę dalej od epicentrum wydarzeń, zwłaszcza spacer nad rzeką a ten widok z Twojego pierwszego zdjęcia to mnie wręcz zachwycił. W domu Julii nie byłam ale byłam pod balkonem i w sumie nie wiem czy te tłumy tam są tego warte. Ciekawe tylko czy Werona byłaby tak popularna gdyby nie była scenerią najbardziej tragicznego romansu wszechczasów?
Pamiętam też obiad zjedzony na głównym placu miasta, zrobiłam sobie ucztę z owoców morza.
Udanego weekendu.
A ja z kolei byłam pewna, że już Ci na ten komentarz odpowiedziałam :D
UsuńDom Julii i w ogóle te wszystkie miejsca związane z Romeem i Julią są raczej słabe. Natomiast Werona sama w sobie bardzo mi się podobała. I rzeczywiście nad rzeką było cudownie. Prawdopodobnie gdyby nie Szekspir, Werona nie przyciągałaby takich tłumów, ale nadal byłaby ładnym włoskim miasteczkiem.
A ja cieszę się, że nie manewrowałaś i nie gimnastykowałaś się, aby tych wszystkich turystów wyciąć z kadru i ze zdjęć. Ten las rąk i głów nawet mi się podoba, bo doskonale oddaje klimat miasta i realia w nim panujące. Zdjęcia z ludźmi są nawet w moim odczuciu ciekawsze od tych przedstawiających samą architekturę.
OdpowiedzUsuńKiedyś tak starałam się robić zdjęcia, żeby nie było widać tłumów, a teraz nieco zmieniłam nastawienie i staram się moimi zdjęciami pokazać prawdziwe oblicze danego miejsca, ale jednocześnie to oblicze widziane moimi oczami. I tak jak w Weronie tych ludzi było wszędzie pełno, tak w Wenecji dotarłam do miejsc bezludnych, toteż akurat w tamtym wpisie tych zdjęć z ludźmi jest znacznie mniej.
Usuń