Ermita de Betlem


Kiedy planowałam spędzić cały rok na Majorce, cieszyłam się na myśl, że wiosenne miesiące będę mogła wykorzystać na górskie wycieczki, na które latem było zdecydowanie za ciepło. Niestety najlepszy czas musiałam przesiedzieć w czterech ścianach. W marcu jeszcze udało się zobaczyć wyspę, ale nadal nie mam pojęcia, jak Majorka wygląda w kwietniu. Na szczęście maj też jest ładny i wreszcie, po dwóch miesiącach bez przygód, umówiłyśmy się z koleżanką na trekking. Ostatecznie dołączyła do nas jeszcze jedna osoba, więc było całkiem wesoło i mam nadzieję, że jeszcze uda nam się gdzieś kiedyś wybrać w tym samym składzie. Póki co powspominam naszą niedzielną wycieczkę do górskiej świątyni zwanej Ermitą de Betlem.


Miejsce to już od dawna było w planach, tym bardziej, że mieszkam bardzo bliziutko, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Pierwsze podejście zaliczyłam już nawet podczas mojej pierwszej podróży na Majorkę, ale wówczas wszystko było takie fascynujące, a czasu niestety niewiele, by dotrzeć wszędzie. Wtedy i tak wydawało mi się, że to, co najfajniejsze, udało się zobaczyć, ale teraz na każdym kroku uświadamiam sobie, jak bardzo się myliłam. Majorka ma zbyt wiele pięknych zakątków do zaoferowania, by powiedzieć, że w ciągu tygodnia można dogłębnie poznać wyspę. Do tej pory ją odkrywam.




W teorii nasza wycieczka miała trwać cztery godziny, w rzeczywistości wyszło nam ponad sześć godzin, co i tak nie jest złym wynikiem, biorąc pod uwagę liczbę przystanków na fotografowanie i jedzenie. Poza tym, to nie były wyścigi. W takich czasach trzeba celebrować każdy moment wolności.





Wystartowałyśmy z Colonii de Sant Pere. Szłyśmy brzegiem morza aż do prehistorycznej nekropolii Dolmen de s'Aigua Dolça. Wiało mocno, ale przynajmniej nie umierałyśmy z gorąca, bo ostatnie dni były naprawdę upalne. Miałyśmy sporo szczęścia co do pogody. Uważam, że aura tego dnia była idealna na górskie wycieczki, chociaż kiedy skierowałyśmy nasze kroki ku lądowi, wiatr osłabł i wówczas dało się odczuć moc słońca. Po kilkuminutowym spacerze w głąb lądu, dotarłyśmy do ulicy, skąd prowadził już właściwy szlak do Ermity de Betlem. Na drogowskazie widnieje informacja, że droga na szczyt zajmie nam 50 minut, ale hiszpańskie pojęcie czasu jest dosyć względne, więc nie warto zbytnio przywiązywać wagi do tych znaków. Jedyne o czym prawidłowo informują to kierunek.




Początkowo idziemy zwyczajną żwirową ścieżką, z której w pewnym momencie musimy zejść i wówczas już praktycznie na sam szczyt prowadzi górski kamienny szlak. Choć góra nie jest wymagająca, buty z grubą podeszwą są jak najbardziej na miejscu. I też nie wyobrażam sobie iść tam w sandałach, nawet trekkingowych, bo zdarzają się momenty, kiedy wystające kamienie mogą sprawić ogromny ból. Ale ogólnie trasa jest łatwa i każdy powinien sobie z nią poradzić. A naprawdę warto, bo widoki z góry są super.






Wreszcie dochodzimy do miejsca, skąd można już zobaczyć świątynię, ale zanim do niej dochodzimy, mija kolejne pół godziny, jeśli nie więcej, mimo tego, że drogowskaz informuje nas tylko o 5 minutach. Ale w tym przypadku problemem nie jest hiszpańskie spojrzenie na czas, ale nasz zachwyt miejscem, w którym się znalazłyśmy. Szczerze, trudno mi nawet to miejsce opisać, a o pokazaniu go na zdjęciach mogę tylko pomarzyć.

Przechodzimy przez starą niezbyt zadbaną bramę i przenosimy się do innej epoki. Zacieniony plac, nad którym rozpościerają się ogromne gałęzie drzew, które rosną tam prawdopodobnie od setek lat. Jest kapliczka z figurką Maryi a także źródełko, z którego można zaczerpnąć wodę. Poza tym w oczy rzuca się ogromny kamienny stół (niczym pradawny ołtarz ofiarny), a w okół niego równie potężne kamienne ławy (jakimś cudem nie mam ich w pełnej okazałości na żadnym zdjęciu). Całe to miejsce skojarzyło mi się z jakimś takim mistycznym zakątkiem gdzieś na słowiańszczyźnie z czasów prechrześcijańskich.





Dopiero po dłuższym przystanku, ruszyłyśmy w dalszą drogę, która zaprowadziła nas prosto do świątyni. Do drzwi kościoła prowadzi długa aleja, która byłaby naprawdę fotogeniczna, gdyby nie samochód stojący na samym wejściu do Ermity. Pewnie teraz się zdziwicie, jak to samochód, skoro to była górska wędrówka? Otóż można tam też dotrzeć od strony Arty, skąd prowadzi asfaltowa droga, ale przecież trekking jest dużo ciekawszy ;)

Po zdezynfekowaniu rąk, weszłyśmy do środka. Małe skromne wnętrze, ale widać, że niedawno odnowione, ściany odmalowane i wszystko było zadbane.






Ponieważ nie Ermita de Betlem była celem, a ogólnie trekking, pospacerowałyśmy również po okolicy i wspięłyśmy się na pobliski szczyt. Co prawda u podnóża nijak mogłam zidentyfikować, gdzie znajduje się ścieżka, ale w miarę posuwania się do przodu, okazało się, że faktycznie była tam dróżka. Na Majorce zdarza się to dosyć często, że na pierwszy rzut oka w ogóle nie widać szlaku, a w rzeczywistości jest po prostu przysłonięty wysokimi trawami, więc trzeba iść trochę na czuja. To jest trochę tak jak ze spacerem we mgle. Widzisz drogę tylko na kilka metrów, a reszta ukazuje się dopiero gdy się zbliżysz, z tym, że w tym przypadku widzisz mniej więcej cel, ale nie widzisz od razu jak do niego dotrzeć.




Idąc w górę, odkrywamy kolejne ciekawe miejsca. Najpierw wspaniałe punkty widokowe i wtedy oczywiście obowiązkowy postój na fotografowanie, a potem dostrzegamy jakąś tajemniczą wieżyczkę i opuszczony budynek w jej towarzystwie. Podejrzewam, że niegdyś była to jakaś baza militarna, czy coś podobnego, bowiem samotna wieżyczka przypominała strażnicę, natomiast na murach opuszczonego budynku wyrysowane były jakieś mapy lotnicze. Był to nasz kolejny punkt postojowy, albo raczej plener fotograficzny. Budynek w ruinie idealnie nadawał się na sesję zdjęciową i spędziłyśmy tam dobrą godzinę.






Stamtąd skierowałyśmy się już w drogę powrotną. Chciałyśmy sobie jeszcze zrobić piknik przy tym ogromnym kamiennym stole, ale niestety ktoś nas uprzedził i ostatecznie przerwę obiadową urządziłyśmy sobie już na szlaku, na skałce z widokiem. I potem już prosto, bez dłuższych przerw wróciłyśmy do Colonii de Sant Pere.

Wycieczka nie była wymagająca, ale jak na pierwszy raz po dłuższej przerwie, to chyba nawet lepiej. Odległość dało się odczuć w nogach, ale następnego dnia wszystko przeszło. Jedyną pamiątką jaka mi została do tej pory, to trzy rozcięcia na ramieniu, które zauważyłam dopiero kolejnego dnia, a które prawdopodobnie są wynikiem bliskiego kontaktu z krzakami, które nie mają oporów przed zarastaniem szlaku.



Chyba po raz pierwszy w mojej blogowej karierze, wyszłam z notatnikiem na łono natury, by przygotować posta. Kiedyś próbowałam, ale nie mogłam się skupić. Zawsze potrzebowałam biurka i oczywiście komputera, bo nigdy nie piszę postów odręcznie, na brudno, bo to tylko dodatkowa robota z tym przepisywaniem. Teraz natomiast od kilku tygodni nie mogłam się skupić w komfortowych warunkach, które kiedyś wydawały mi się niezbędne. Kilkanaście razy zabierałam się za pisanie zaległych postów, ale zawsze kończyło się to porażką. Teraz wreszcie zabrałam zeszyt ze sobą na spacer i postanowiłam spróbować przysiąść na brzegu morza i pisać. I wiecie co? Udało się. Oczywiście planowałam opublikować post wcześniej, ale w ciągu tygodnia czasu mam jak na lekarstwo, ale jak to mówią, co się odwlecze, to nie uciecze, więc publikuję go teraz i zabieram się za planowanie kolejnych wycieczek.


Komentarze

  1. Chociaż nigdy nie byłam na Majorce to jestem przekonana, że ma mnóstwo pięknych i wyjątkowych miejsc. Myślę, że czym dłużej tam będziesz tym będziesz dostrzegać inne, nowe rzeczy.
    Uwielbiam senderismo a w takich warunkach to miałabym skrzydła zamiast rąk.
    Praktykuj pisanie w plenerze, kilka moich wpisów też tak powstało. Zresztą u mnie najfajniejsze teksty powstają w głowie, kiedy nie mam możliwości ich zapisania a poźniejsze próby odtworzenia ich odnoszą marny skutek...Taki ból.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba normalne, że sobie wymyślamy w głowie jakiś fajny tekst, a jak go próbujemy spisać, to już nie to samo.
      Ostatnio nawet zabrałam ze sobą notatnik w trasę, ale jakoś nie było okazji, żeby coś napisać.
      A Majorka rzeczywiście jest bardzo bogata w piękne miejsca, które niekoniecznie są turystyczne. Chociaż teraz to nigdzie nie ma turystów. Taki plus tej całej kwarantanny :)

      Usuń
  2. Julo!
    Jestem oczarowana całą trasą Waszego trekkingu. Kilka razy oglądam każde Twoje zdjęcie bo dawno nie oglądałam tak malowniczych krajobrazów. Zazdroszczę takiej cudnej pogody. Julo, zdjęcia doskonałe.
    Serdecznie pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pogodę wtedy miałyśmy idealną, ale mimo wszystko widoki były nieco zamglone. Niekiedy horyzont widać dużo wyraźniej. Ale nie będę narzekać, bo to był świetny dzień :)

      Usuń
  3. Piękna trasa- pokonaliśmy ją dziś z chłopakiem i polecamy! Dzięki za Twój wpis- bardzo dobrze opisałaś trasę i warunki. Polecamy wybrać się na tę wycieczkę rano ( my zaczęliśmy chwilę po 8),wówczas na podejściu pod górę jest dużo cienia i jest o wiele przyjemniej. I ten niesamowity śpiew ptaków po drodze- magia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Im wcześniej wyjdziemy na szlak tym lepiej, a już w ogóle w okresie letnim. Bo jesienią, zimą i wiosną, słońce aż tak bardzo nie doskwiera.
      Pozdrawiam :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram