Uciekając przed deszczem

Kiedy wsiadam do samochodu, zaczyna padać i grzmieć a granatowe niebo nie zwiastuje niczego dobrego, ale nie zostaję w domu, bo mam nadzieję, że tam, gdzie jadę, będzie świecić słońce. Nadzieja ta nieco niknie, kiedy zaczyna lać jak z cebra. Jadę centralnie pod chmurą. Zastanawiam się, czy nie zawrócić, ale przecież mam tylko jeden weekend w tygodniu, to szkoda go zmarnować... Gdy docieram do Petry, gdzie ustaliłyśmy nasz punkt startowy, nie pada i między chmurami widać nawet jakieś prześwity błękitnego nieba. Jednak kiedy mamy już wyruszyć w dalszą drogę, znowu zaczyna padać. Chmura mnie dogoniła. Ale nie poddajemy się i rozpoczynamy naszą ucieczkę przed deszczem. Jak widać na załączonym obrazku, udało się. 


Rzadko kiedy docieram na południową stronę wyspy. Właściwie nie wiem, dlaczego. Może wydaje mi się to za daleko? A może dlatego, że nie widzę tam tylu ciekawych miejsc, co na północy? Tym razem postanowiłam więc zmienić zwyczaje i wyruszyć na podbój południa. Celem miał być jeden z majorkańskich kurortów - Sa Ràpita, ale przy okazji odwiedziłyśmy jeszcze dwa inne miejsca, które jakoś bardziej do mnie przemówiły niż osławiona Sa Ràpita, czy chociażby słynna plaża Es Trenc znajdująca się w jej sąsiedztwie. 

Naszym pierwszym punktem postojowym było Sanktuarium Monti-Sion, znajdujące się w okolicach Porreres, na wzniesieniu oczywiście. Na górę (250 m n.p.m.) można bez problemu wjechać samochodem, ale po co? skoro można zostawić auto u podnóża i wspiąć się na szczyt o własnych siłach - satysfakcja gwarantowana, a i widoki wydają się wtedy piękniejsze. My tak właśnie zrobiłyśmy. Podjechałyśmy kawałek samochodem (droga jest dobrze oznakowano i bez problemu można tam trafić) i zostawiłyśmy samochód przy... Nie ma tam żadnego parkingu, więc może się okazać, że zaparkowanie będzie niemożliwe, wówczas można wjechać na górę, gdzie jest sporo miejsca, żeby zostawić swój pojazd. Stamtąd, chyba jako jedyne, rozpoczęłyśmy spacer na szczyt, który trwał ok. 20 minut. 



Droga, która została wybudowana wspólnymi siłami mieszkańców Porreres, w ciągu jednego dnia 14 stycznia 1954 roku, jest dość kręta, ale asfaltowa i w bardzo dobrym stanie, więc wjechanie na szczyt nie jest żadnym problemem. Natomiast dla pieszych zostały wytyczone skróty, dzięki czemu nie trzeba iść slalomem. Po bokach czy też na zakrętach wzniesiono kamienne gotyckie krzyże datowane na XV wiek, które symbolizują siedem stacji drogi krzyżowej. A więc spacer na szczyt w żadnym wypadku nie jest nudny, choć widoki są nieco przysłonięte przez wysoki drzewa. Ale na cień raczej nie liczcie. 

Monti-Sion jest jedynym na Majorce obiektem sakralnym z pięciokątnym dziedzińcem. Aby go zobaczyć, najpierw musimy wspiąć się po schodach i przejść przechodzimy na drugą stronę i naszym oczom ukazuje się dość sporych rozmiarów dziedziniec o nietypowym kształcie, otoczony krużgankami. W samym centrum stoi studnia. Natomiast na prawo po przeciwległej stronie dziedzińca, znajduje się kaplica. Pierwsza świątynia w tym miejscu została wybudowana w XV wieku, jednak obecna jest wynikiem wielu przebudowań na przestrzeni kolejnych wieków.





Oprócz swoich religijnych funkcji, budynek mieścił w sobie również szkołę przygotowującą do studiów na uniwersytecie (escuela de gramática). Dwie pozostałe tego typu szkoły, mieściły się w Ince i Randzie (mam w planie odwiedzenie obu tych miejsc). Zakończyły swoją działalność w 1835 roku. Natomiast obecnie, działa tam niewielka kawiarenka, ale uwaga! otwierają ją dopiero po godzinie 18.

Na Majorce jest całe mnóstwo świątyń usytuowanych na szczytach wzniesień, więc mogło by się wydawać, że wszystkie są takie same, ale w rzeczywistości każde miejsce ma swój własny niepowtarzalny klimat i ze względu na swoje umiejscowienie, niesamowite widoki. Góra Monti-Sion znajduje się mniej więcej w centralnej części wyspy, więc można stamtąd zobaczyć przede wszystkim równiny Majorki, a gdy widoczność jest naprawdę dobra, być może dostrzeżecie niewielką wysepkę sąsiadującą z Majorką - Cabrerę. Ponieważ jakimś cudem udało nam się uciec przed deszczem, tamtego dnia mogłyśmy cieszyć się naprawdę ładnymi widokami sięgającymi bardzo daleko. 



Sanktuarium Monti-Sion jednak nie było naszym głównym celem, więc po nasyceniu się widokami i zrobieniu krótkiej sesji fotograficznej, ruszyłyśmy w dalszą drogę. Teraz już prosto do Sa Ràpity. 


Sa Ràpita jest jednym z najczęściej wybieranych przez turystów kurortów na Majorce. Prawdopodobnie z dwóch powodów. Miejscowość ta jest usytuowana w niedalekiej odległości od Palmy, poza tym w jej sąsiedztwie znajduje się jednak z najsłynniejszych plaż na wyspie - Es Trenc - piaszczysta, o długości trzech kilometrów, porównywana z plażami karaibskimi. Byłam, widziałam i niestety nie podzielam opinii wielu. Uważam, że jest to bardzo zwyczajna plaża. Sa Ràpita też mnie jakoś nie powaliła na kolana. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się ulica i ścieżka rowerowa oraz pasaż niewysokich domków. Fajne jest to, że praktycznie wszystkie są w tym samym stylu i nie widać w okolicy wysokich hotelów. Poza wybrzeżem, centrum miasteczka jest raczej zwyczajne. 





Kurort nie ma własnej piaszczystej plaży; wybrzeże w tym miejscu jest skaliste, więc dostęp do wody jest utrudniony, niełatwo też znaleźć jakieś komfortowe miejsce na piknik z widokiem na morze, ale w końcu jakoś nam się udaje. Tutaj niebo już nie było bezchmurne, na szczęście nie padało. Natomiast wiatr był dosyć silny a fale naprawdę wysokie, ale za to bardzo fotogeniczne. 



Nie siedziałyśmy tam długo, bo też nie było to jakoś specjalnie wygodne. Poza tym pogoda była niepewna. Miałam wrażenie, że w każdej chwili może lunąć. Natomiast kilka kilometrów dalej, słońce świeciło jak dyby nigdy nic i po chmurach nie było ani śladu. Cala Pi przywitała nas rajską pogodą. 



Cala Pi jest niewielkim miasteczkiem wybudowanym na klifie. Nazwa wzięła się od sosen porastających tę część wyspy. Infrastruktura turystyczna nie jest zbyt rozbudowana i mówi się, że jest to jedno ze spokojniejszych miejsc na Majorce, ja jednak odniosłam odwrotne wrażenie. Mimo to, uważam że Cala Pi jest urocza i zapewne ma dużo więcej do zaoferowania niż tylko piękna plaża. Niestety tym razem nie miałyśmy czasu na eksplorację szlaków spacerowych, ale teraz mam powód, żeby jeszcze tam wrócić. 

Miasteczko, a może raczej wioska, leży jakby na końcu świata. Są tam dwie lub trzy ulice na krzyż, wzdłuż których można zaparkować samochód, a wszystkie oznakowania doprowadzą cię na plażę, ale aby się tam dostać, trzeba zejść po 147 kamiennych schodkach na sam dół klifu. Zatoczka o wydłużonym kształcie leży pomiędzy dwoma skalnymi ścianami o wysokości 20 metrów, dzięki czemu miejsce to jest dobrze chronione przed wiatrem. Plaża nie jest szeroka, natomiast i co ciekawe, plaża leży pomiędzy linią brzegową zatoczki a rzeką, która się urywa i nie uchodzi do morza. Zastanawiam się, czy rzeka ta faktycznie mogła kiedyś w tamtym miejscu łączyć się z morzem i czy w okresie deszczów nadal jest to możliwe? 



Poza malowniczą plażą, Cala Pi może się również pochwalić zabytkową wieżą wybudowaną w 1963 roku na wejściu do zatoki. Jest jedną z wielu fortyfikacji służących do patrolowania i obrony przed atakami piratów. W 2018 roku została odrestaurowana, dzięki czemu naprawdę przyciąga wzrok, tym bardziej, że leży bardzo blisko drogi i nawet nie trzeba wychodzić z samochodu, żeby ją zobaczyć. Ja jednak polecam na chwilę się tam zatrzymać, bo choć na wieżę wejść nie można, warto podejść bliżej klifu i zapatrzyć się w dal. Widoki może trochę monotonne, ale robią wrażenie. 




W okolicy Cala Pi jest sporo ciekawych miejsc, do których nie udało mi się dotrzeć. Wiele z nich jest pewnie nieosiągalnych samochodem, ale dzięki temu mogą się okazać miejscami dziewiczymi. Szkoda, że miejsce to jest na drugim końcu wyspy i prawdopodobnie nieprędko tam wrócę. Ale z drugiej strony, mam jeszcze dużo czasu. 



Jeśli chodzi o wycieczki, to ostatnio nie próżnuję. Każdy weekend spędzam w drodze. Niestety przez to nie mam zbyt wiele czasu, aby o tych miejscach pisać, bo w tygodniu naprawdę trudno mi się zmobilizować. Ale postanowiłam sobie, że przynajmniej raz w tygodniu coś tutaj opublikuję i dzisiaj relacja z ucieczki przed deszczem. Bo nie wspomniałam Wam o największej przygodzie tamtego dnia. Choć przez cały dzień udawało nam się ominąć ciemne chmury, w końcu musiałyśmy wrócić do domu i wówczas nie było innej opcji jak jechać na spotkanie z burzą. Mniej więcej do Llucmajor było ładnie, ale potem zerwał się wiatr, niebo zrobiło się czarne i lunęło. Przejeżdżając przez Santa Eugenię, droga była jak rzeka, a wycieraczki samochodowe pracowały na pełnych obrotach. Natomiast już kilka kilometrów dalej, słońce wyświecało zza chmur i po burzy nie było ani śladu. Takie oto pogodowe przygody na Majorce. Wyspa niewielka, ale z pełną gamą doznań wszelakich. 


Komentarze

  1. Przypomniało mi się kilka moich spacerów będących ucieczką przed chmurami. Chociaż czasem zmokłam to zdecydowana większość ucieczek zakończyła się sukcesem.
    Cieszę się, że spacerowo nie próżnujesz. Jak widać Majorka to studnia bez dna jeśli chodzi o atrakcje i trasy spacerowe.
    Chociaż na większości zdjęć niebo oszałamia błękitem to te ciężkie deszczowe chmury robią niesamowity klimat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, tak, studnia bez dna, właśnie tego określenia mi brakowało ;)

      Usuń
  2. Cudowne są Twoje zdjęcia. Ja wprost nie mogę oderwać od nich oczu.
    Serdecznie pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło się czyta takie komentarze :)
      Pozdrawiam

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram