Kierunek Orient
Mogłoby się wydawać, że już tyle widziałam na Majorce, że teraz trudno mnie zaskoczyć, że wszystko wydaje mi się takie pospolite. Nic bardziej mylnego. Wyspa jest niesamowita i ma naprawdę wiele do zaoferowania. I im dłużej tutaj jestem, i im więcej miejsc odwiedzam, uświadamiam sobie, że w ciągu tygodnia trudno zobaczyć wszystkie piękne miejsca. W ciągu tygodnia nawet nie da się liznąć prawdziwego charakteru Majorki. Oczywiście są miejsca ładniejsze i brzydsze i te, które po prostu trzeba odwiedzić i takie, które można pominąć i wiadomo, że przyjeżdżając tutaj na wakacje, po prostu nie można mieć wszystkiego, ale jest to powód do powrotów. Gwarantuję, że warto tutaj wracać, bo za każdym razem można odkryć coś nowego. Tak ja, po tylu miesiącach na wyspie, dotarłam do jednego z najmniejszych miasteczek i jednocześnie do jednego z tych magicznych - do Orientu.
Nie bardzo rozumiem dlaczego wszystko planujemy na ostatnią chwilę i przez to nasze wycieczki nie do końca są dobrze przemyślane i zorganizowane i bardzo często po prostu idziemy na żywioł. Ale ma to swoje plusy, bo wówczas wielu rzeczy się nie spodziewamy i wspomnienia stają się barwniejsze. Tamtej soboty na przykład miałyśmy się wybrać na spokojny trekking wzdłuż wschodniego wybrzeża i odkrywać piękne plaże. Właściwie wszystko już było ustalone i wtedy w ostatniej chwili zmniejszyła nam się grupa, a także pojawił się problem z miejscem startowym. W jednej chwili zmieniłyśmy cały plan i postanowiłyśmy sobie zrobić spacerek z Alaró do Orientu i z powrotem. Obstawiałyśmy, że przez większość czasu pójdziemy w cieniu, czyli już nie będzie problemu ze zbyt ciepłą pogodą, która mogła być uciążliwa w przypadku tej pierwszej opcji. Ale jak się okazało w sobotni poranek, na wschodzie wyspy niebo było raczej zachmurzone, więc trekking po plaży byłby jak najbardziej realny, natomiast na trasie, którą ostatecznie wybrałyśmy, wcale nie było tak dużo zacienionych miejsc, jak obstawiałyśmy.
Wyruszyłyśmy z centrum Alaró, na szlak weszłyśmy mniej więcej o 11. Trekking miał nam zająć jakieś 2 godziny z groszem, o czym informował drogowskaz spotkany na początku trasy. My natomiast wyrobiłyśmy się w czasie 1 godziny i 40 minut, a szłyśmy krokiem raczej powolnym i z przerwami, czyli po raz kolejny okazuje się, że trzeba być bardzo ostrożnym przy planowaniu czasu przejść na Majorce posiłkując się jedynie drogowskazami, bo różnie to tutaj bywa. W tej sytuacji akurat wyszłyśmy na plus.
Początkowo szłyśmy drogą asfaltową. Właściwie przez bardzo długi czas droga była przejezdna, bo prowadziła do wielu zabudowań, jednak autem zapuszczają tam się tylko lokalni lub zagubieni. Pewna para próbowała tamtędy dostać się do innej miejscowości, bo tak ich prowadził GPS, ale potem zawrócili i pytali się nas o drogę, a my przecież też tam byłyśmy pierwszy raz... Więc żeby była jasność, choć początkowo szlak wygląda ładnie i chciałoby się tamtędy pojechać samochodem, potem nieco się komplikuje, więc jest to szlak typowo pieszy. Nawet roweru bym tamtędy nie ciągała, bo może się okazać jedynie przeszkodą. Bowiem w pewnym momencie, kiedy wydaje nam się, że właśnie taka droga będzie prowadzić do samego Orientu, dostrzegamy drogowskaz nakazujący nam zapuścić się w busz i zacząć wspinaczkę po skałach. Ale zanim rozpoczynamy prawdziwą górską przygodę, robimy krótką przerwę w cieniu drzew i ustalamy, że jak tylko dotrzemy do Orientu, szukamy sklepu, żeby kupić więcej wody, bo nasze zapasy znikały w nieprzewidzianie szybkim tempie.
Wchodzimy na kamienną ścieżkę, która bardziej przypomina po prostu skaliste zbocze, po którym powoli wspinamy się na szczyt. W pewnym miejscach trudno stwierdzić, którędy prowadzi szlak, więc idę na czuja, ale jakoś zawsze udaje mi się podjąć dobrą decyzję i nie błądzimy ni razu. Tym bardziej, że w strategicznych punktach ustawione są drogowskazy lub ktoś gdzieś wyrył jakąś strzałkę na drzewie czy usypał kopczyk z kamieni. Na trasie są etapy łatwe, gdzie po prostu idziemy przed siebie, ale jednak przez większość drogi trzeba patrzeć pod nogi i być bardzo uważnym, bo każdy krok może zakończyć się niechcianym skręceniem kostki. Z tego powodu ważne są tam też dobre buty. Góry to jednak góry. Ale sceneria niczym z Hobbita, czy innego filmu przygodowego.
Moim ulubionym miejscem na trasie chyba są tajemnicze schodki. Dlaczego tajemnicze? Dochodzimy bowiem do miejsca, w którym trzeba było się wspiąć po kilku kamiennych stopniach. Już na pierwszy rzut oka widać, że zostały przygotowane przez człowieka, więc mamy pewność, że jesteśmy na dobrej drodze. Po obu stronach schodów, rosną wysokie skały tworzące niewielkich rozmiarów korytarzyk, natomiast na wprost - ściana. Od razu założyłam, że po wspięciu się schodami na górę, skierujemy się na lewo, gdzie za ścianą istniała w mojej wyobraźni ścieżka. Wchodzę i co się okazuje? Domniemanej ścieżki nie ma. Są za to jeszcze jedne kamienne schody, dużo węższe, ciasno przylegające do pionowej ściany, które wcześniej po prostu były niedostrzegalne. Wspinam się więc po tej ścianie i sobie myślę, że schodzić tymi schodami to bym nie chciała, a przecież będzie trzeba jeszcze jakoś wrócić.
Od tamtego miejsca, teren jest bardziej płaski, a co za tym idzie, szlak dużo trudniejszy do zidentyfikowania, ale jest sporo drogowskazów i pomocy pozostawionych przez innych wędrowców. W tamtym rejonie spotykamy też jedynych piechurów na szlaku. Byli znacznie lepiej przygotowani na tę trasę niż my, ale my również jakoś dałyśmy sobie radę.
Kolejnym etapem było zejście z góry. Wreszcie zaczęły się wyłaniać krajobrazy, a cel był coraz bliżej. Szczerze to nawet zbyt dobrze nie pamiętam jak wyglądało to zejście, bo tak byłyśmy zaaferowane rozmową, że niczym się spostrzegłyśmy, a dotarłyśmy do podnóża góry, gdzie wyrósł przed nami swego rodzaju drewniany płotek. Przeszkodę pokonałyśmy bez większych problemów i dostałyśmy się na pastwisko osiołków. Na szczęście były daleko, więc nikt nikomu spokoju nie zakłócił. Przeszłyśmy przez łąkę i dotarłyśmy do kolejnej bramy, przy której powieszono tabliczkę z prośbą o dokładne jej zamknięcie, by przypadkiem osiołki się nie wymknęły. I tym oto sposobem wyszłyśmy na ulicę, skąd mogłyśmy kontynuować naszą wycieczkę do Orientu lub wrócić inną trasą do Alaró. Oczywiście wybrałyśmy tę pierwszą opcję i po 15 minutach marszu docieramy do niewielkiego, albo raczej mikroskopijnego, ale jakże urokliwego miasteczka zwanego Orientem.
Orient wbrew pozorom wcale nie leży na wschodzie, a raczej w centrum wyspy. Jest niewielkim górskim miasteczkiem, obecnie zamieszkiwanym może przez kilka rodzin. Leży pomiędzy Alaró i Bunyolą i można tam dotrzeć serpentynową, ale dobrze utrzymaną drogą lub na pieszo, górskimi szlakami, tak jak zrobiłyśmy to my.
Wyruszyłyśmy z centrum Alaró, na szlak weszłyśmy mniej więcej o 11. Trekking miał nam zająć jakieś 2 godziny z groszem, o czym informował drogowskaz spotkany na początku trasy. My natomiast wyrobiłyśmy się w czasie 1 godziny i 40 minut, a szłyśmy krokiem raczej powolnym i z przerwami, czyli po raz kolejny okazuje się, że trzeba być bardzo ostrożnym przy planowaniu czasu przejść na Majorce posiłkując się jedynie drogowskazami, bo różnie to tutaj bywa. W tej sytuacji akurat wyszłyśmy na plus.
Początkowo szłyśmy drogą asfaltową. Właściwie przez bardzo długi czas droga była przejezdna, bo prowadziła do wielu zabudowań, jednak autem zapuszczają tam się tylko lokalni lub zagubieni. Pewna para próbowała tamtędy dostać się do innej miejscowości, bo tak ich prowadził GPS, ale potem zawrócili i pytali się nas o drogę, a my przecież też tam byłyśmy pierwszy raz... Więc żeby była jasność, choć początkowo szlak wygląda ładnie i chciałoby się tamtędy pojechać samochodem, potem nieco się komplikuje, więc jest to szlak typowo pieszy. Nawet roweru bym tamtędy nie ciągała, bo może się okazać jedynie przeszkodą. Bowiem w pewnym momencie, kiedy wydaje nam się, że właśnie taka droga będzie prowadzić do samego Orientu, dostrzegamy drogowskaz nakazujący nam zapuścić się w busz i zacząć wspinaczkę po skałach. Ale zanim rozpoczynamy prawdziwą górską przygodę, robimy krótką przerwę w cieniu drzew i ustalamy, że jak tylko dotrzemy do Orientu, szukamy sklepu, żeby kupić więcej wody, bo nasze zapasy znikały w nieprzewidzianie szybkim tempie.
Wchodzimy na kamienną ścieżkę, która bardziej przypomina po prostu skaliste zbocze, po którym powoli wspinamy się na szczyt. W pewnym miejscach trudno stwierdzić, którędy prowadzi szlak, więc idę na czuja, ale jakoś zawsze udaje mi się podjąć dobrą decyzję i nie błądzimy ni razu. Tym bardziej, że w strategicznych punktach ustawione są drogowskazy lub ktoś gdzieś wyrył jakąś strzałkę na drzewie czy usypał kopczyk z kamieni. Na trasie są etapy łatwe, gdzie po prostu idziemy przed siebie, ale jednak przez większość drogi trzeba patrzeć pod nogi i być bardzo uważnym, bo każdy krok może zakończyć się niechcianym skręceniem kostki. Z tego powodu ważne są tam też dobre buty. Góry to jednak góry. Ale sceneria niczym z Hobbita, czy innego filmu przygodowego.
Moim ulubionym miejscem na trasie chyba są tajemnicze schodki. Dlaczego tajemnicze? Dochodzimy bowiem do miejsca, w którym trzeba było się wspiąć po kilku kamiennych stopniach. Już na pierwszy rzut oka widać, że zostały przygotowane przez człowieka, więc mamy pewność, że jesteśmy na dobrej drodze. Po obu stronach schodów, rosną wysokie skały tworzące niewielkich rozmiarów korytarzyk, natomiast na wprost - ściana. Od razu założyłam, że po wspięciu się schodami na górę, skierujemy się na lewo, gdzie za ścianą istniała w mojej wyobraźni ścieżka. Wchodzę i co się okazuje? Domniemanej ścieżki nie ma. Są za to jeszcze jedne kamienne schody, dużo węższe, ciasno przylegające do pionowej ściany, które wcześniej po prostu były niedostrzegalne. Wspinam się więc po tej ścianie i sobie myślę, że schodzić tymi schodami to bym nie chciała, a przecież będzie trzeba jeszcze jakoś wrócić.
Od tamtego miejsca, teren jest bardziej płaski, a co za tym idzie, szlak dużo trudniejszy do zidentyfikowania, ale jest sporo drogowskazów i pomocy pozostawionych przez innych wędrowców. W tamtym rejonie spotykamy też jedynych piechurów na szlaku. Byli znacznie lepiej przygotowani na tę trasę niż my, ale my również jakoś dałyśmy sobie radę.
Kolejnym etapem było zejście z góry. Wreszcie zaczęły się wyłaniać krajobrazy, a cel był coraz bliżej. Szczerze to nawet zbyt dobrze nie pamiętam jak wyglądało to zejście, bo tak byłyśmy zaaferowane rozmową, że niczym się spostrzegłyśmy, a dotarłyśmy do podnóża góry, gdzie wyrósł przed nami swego rodzaju drewniany płotek. Przeszkodę pokonałyśmy bez większych problemów i dostałyśmy się na pastwisko osiołków. Na szczęście były daleko, więc nikt nikomu spokoju nie zakłócił. Przeszłyśmy przez łąkę i dotarłyśmy do kolejnej bramy, przy której powieszono tabliczkę z prośbą o dokładne jej zamknięcie, by przypadkiem osiołki się nie wymknęły. I tym oto sposobem wyszłyśmy na ulicę, skąd mogłyśmy kontynuować naszą wycieczkę do Orientu lub wrócić inną trasą do Alaró. Oczywiście wybrałyśmy tę pierwszą opcję i po 15 minutach marszu docieramy do niewielkiego, albo raczej mikroskopijnego, ale jakże urokliwego miasteczka zwanego Orientem.
Orient wbrew pozorom wcale nie leży na wschodzie, a raczej w centrum wyspy. Jest niewielkim górskim miasteczkiem, obecnie zamieszkiwanym może przez kilka rodzin. Leży pomiędzy Alaró i Bunyolą i można tam dotrzeć serpentynową, ale dobrze utrzymaną drogą lub na pieszo, górskimi szlakami, tak jak zrobiłyśmy to my.
Zabudowa jest reprezentatywna dla XIV- i XV-wiecznych górskich wiosek. Przy odrobinie wyobraźni przenosimy się w czasie i widzimy jak mogło tam wyglądać życie 600 lat temu.
Najpierw idziemy pod kościół, bo wydaje nam się, że będzie tam całe centrum. Docieramy na niewielki plac, który faktycznie okazał się centralnym punktem w Oriencie. Chciałyśmy obejść kościół dookoła w poszukiwaniu widoków, niestety z obu stron na przeszkodzie stały pozamykane bramy i nie wpadłyśmy na pomysł, żeby je po prostu przeskoczyć. Udałyśmy się więc na przechadzkę wąskimi uliczkami. Jakież było nasze zdziwienie, gdy nagle stanęłyśmy przed zamkniętymi drzwiami, a skręcając za róg budynku, dotarłyśmy do punktu wyjścia. Miasteczko miniaturowe. Tak naprawdę poza kościołem, kilkoma budynkami i jedną zakręconą uliczką oraz pozamykanymi restauracjami, nie było tam nic. O sklepie mogłyśmy tylko pomarzyć. Zostałyśmy więc z kilkoma kroplami wody na całą drogę powrotną. Gdybyśmy umierały z pragnienia, mogłybyśmy pukać do drzwi, ale raczej na nic by się to zdało, bo nikogo tam nie było. Tylko z jednego domu dochodziły jakieś głosy, poza tym cisza.
Wbrew pozorom, bardzo spodobało mi się to miejsce. Miało swój urok. Podejrzewam, że gdyby nie ta cała sytuacja z pandemią, pewnie by wyglądało trochę inaczej, większy ruch i otwarte restauracje. Jednak w tamtym czasie Orient sobie spał i wyglądał wręcz idyllicznie. Poza tym cała wędrówka była bardzo przyjemna, mimo że pot lał się nie tylko z czoła i oczywiście malownicza. Myślę, że dojazd do Orientu samochodem nie byłby tym samym, miasteczko nie wyglądałoby wówczas tak urokliwie.
Robiąc sobie dłuższą przerwę na lunch, nad górami pojawiła się ciemna chmura. Trochę się jej przestraszyłyśmy, tym bardziej, że prognozy nie zapowiadały deszczu i nie bardzo widziałyśmy co robić. Nie było stamtąd innego powrotu jak pieszo. Stopa łapać było nie warto, bo raczej niewiele osób tamtędy przejeżdżało. Miałyśmy trzy opcje: 1) wrócić tą samą trasą, 2) szlak prowadzący na zamek Alaró lub 3) szosą do Alaró. Chmura nie dawała nam spokoju, więc wybrałyśmy najszybszą opcję z ewentualną możliwością stopa, czyli szosą do Alaró - niecałe 10 km i niecałe 2 godziny marszu. Szło się przyjemnie, cały czas w dół, minęły nas może trzy samochody i pewnie jakiś rowerzysta, ale już nie pamiętam. Najgorszy był ostatni odcinek, bo tam już cienia nie było, ale byłyśmy blisko celu i rozmowa toczyła się wartko, więc udało się dotrzeć do Alaró bez większych kryzysów.
Właśnie sobie zdałam sprawę, że jeszcze nie napisałam nic na temat samego Alaró, a mam kilka fajnych zdjęć stamtąd do pokazania, więc może coś się niedługo urodzi. Chociaż biorąc pod uwagę ilość miejsc odwiedzanych w ostatnim czasie, a co za tym idzie, setki zdjęć, nie wiem, kiedy uda mi się to wszystko pokazać. Ale przynajmniej mam jakiś zapas na wypadek gdyby znowu nas chcieli w domach zamknąć - odpukać. Tymczasem Majorka przygotowuje się na wielkie otwarcie sezonu; od jutra otwierają się granice, zobaczymy co z tego wyniknie. Z jednej strony wszyscy z niecierpliwością czekają na ten moment, bo przecież trzeba ratować gospodarkę, lecz z drugiej strony, do tej pory mieszkańcy wyspy mieli ją tylko dla siebie. Cóż, wszystko ma swoje plusy i minusy.
Powiem Ci, że jeśli chodzi o wędrówki to jesteś moją Bratnią Duszą bo podobnie jak Ty uwielbiam tak spędzać czas. A jeszcze bardziej cieszą mnie wyprawy w nieznane. W Hiszpanii często odkrywałam tak świat, określałam sobie jako taki kierunek, dojeżdżałam tam, parkowałam samochód i szłam przed siebie. Taki sposób "zwiedzania" nigdy, przenigdy, mnie nie rozczarował.
OdpowiedzUsuńUwielbiam takie miasteczka z kamienia a Orient ma już na wstępie wielki plus za nazwę :). Kurczę, w wielu miejscach byłam a i tak nadal zdumiewa mnie to w jak klimatycznych miejscach można żyć i nazywać je domem...
Wiesz, myślę, że jak ktoś mieszka w takim miejscu przez większą część swojego życia, to w końcu przestaje dostrzegać jego urok, o ile w ogóle wcześniej zdawał sobie sprawę z tego, w jak pięknym miejscu ma swój dom. Ale z drugiej strony, czasami nawet najbrzydsze miejsce, które nazywamy domem, staje się dla nas tym najpiękniejszym :)
UsuńJeśli chodzi o takie przyjemne jednodniowe wędrówki, to Majorka jest miejscem idealnym. Mam całą listę miejsc, które chciałabym odwiedzić i szczytów, które chciałabym zdobyć, ale coś czuję, że teraz będę musiała przystopować, bo letnia pogoda niezbyt sprzyja takim eskapadom.
Pozdrawiam
Gran paseo. Me encantan las rutas por la naturaleza.
OdpowiedzUsuńNo conozco Mayorca y habrá que hacerle una visita cuando todo se calma un poco.
Cuídate.
Un abrazo
De verdad vale la pena venir a Mallorca ;) Hay muchas rutas preciosas, muchos pueblos bonitos, playas pintorescas...
UsuńUn abrazo