Ostatkiem sił na górę Santa Lucía
Czasami niektóre rzeczy wynikają nagle, zupełnie niespodziewanie i wówczas najczęściej trzeba działać spontanicznie. W dzisiejszych czasach trudno cokolwiek planować, albo przynajmniej trzeba mieć tych planów kilka na różne ewentualności, bo w ostatniej chwili wszystko może się zmienić, a w najgorszym przypadku, totalnie posypać. Zupełnie nie podoba mi się ta sytuacja, bo lubię mieć jakiś plan w zanadrzu, choćby ramowy, w tej chwili jednak wolę czekać do ostatniej chwili z decyzjami, by uchronić się przed potencjalnym zawodem... Co innego jeśli chodzi o podróże; lubię nieoczekiwane sytuacje, o ile oczywiście są one pozytywne, a tak właśnie było podczas wycieczki do Mancor del Vall, o której dzisiaj Wam opowiem. Zapraszam do dalszej lektury.
Po porannym trekkingu na górę Santa Magdalena w Ince (przeczytasz TUTAJ), miałyśmy w planie jedynie spokojne, niedługie spacerki po okolicznych miejscowościach, bo pogoda niezbyt nastrajała na kontynuowanie górskich wspinaczek. Jedną z nich był Mancor del Vall położony w niewielkiej dolinie u podnóża Tramuntany. Sądziłam, że będzie to miniaturowe miasteczko, bo droga prowadząca do niego z Selvy tak właśnie wskazywała; była tak wąska, że modliłam się, żeby nikogo nie spotkać, bo to by znaczyło, że któreś z nas musiałoby się cofnąć najprawdopodobniej do najbliższej bramy wjazdowej na jakąś posesję. Innej opcji żeby się minąć po prostu nie było. Na szczęście na nikogo się natknęłyśmy. Dopiero przy samym wjeździe do miasteczka, gdzie droga była nieco szersza.
Jak się okazało, Mancor de la Vall wcale nie jest taką małą mieściną. Jednak zdecydowanie nie zagląda tam zbyt wielu turystów. Było cicho i spokojnie.
Na początku docieramy pod kościół, czyli centralne miejsce w miasteczku. Ponieważ nie miałyśmy wielkich planów, po prostu sobie usiadłyśmy w cieniu i odpoczywałyśmy. I wtedy moja towarzyszka podróży pyta, czy nie chciałabym się wspiąć na pobliską górę, gdzie wznosi się świątynia Santa Lucía. Szczerze, nie miałam najmniejszej ochoty. Byłam wykończona. A jednak jakimś cudem udało jej się mnie przekonać i koniec końców kolejny szczyt Majorki zaliczony.
Zastanawiałam się nawet, czy by nie wjechać na górę samochodem, bo była taka możliwość, ale pomimo zmęczenia, wolałam zdobyć szczyt o własnych siłach. Podjechałyśmy tylko do podnóża góry, gdzie zostawiłyśmy samochód na parkingu w sąsiedztwie cmentarza. Śmiałam się, że jakbym miała paść na trasie, to przynajmniej byłoby blisko na cmentarz... I stamtąd już pieszo asfaltową krętą drogą na samą górę. Zdarzyły się chyba dwa skróty dla pieszych, przy których znajdowały się stacje drogi krzyżowej. Poza tym droga raczej niespecjalnie ciekawa, bo widoki były jeszcze nieco przysłonięte drzewami.
Gdy wreszcie dochodzimy na szczyt, cieszę się jak dziecko. Tym razem wspinaczka była dla mnie nie lada wyzwaniem, ale zdecydowanie było warto, bo widoki stamtąd były imponujący. Ale zanim się o tym przekonałyśmy, przed naszymi oczami wyrósł (nie)wielki kościółek Santa Lucía. Został on wybudowany już w XIII wieku i był centrum pielgrzymkowym nie tylko dla mieszkańców Mancoru, ale i okolicznych miejscowości, np. Selvy, o czym wspominałam pisząc o tamtejszych ruinach. Mimo tego, że sam kościółek jest nieduży, już z daleka widać na górze ogromny budynek. Jest to część wykorzystywana na różne spotkania religijne i została dobudowana do wcześniejszej świątyni dopiero w XX wieku, a więc twór całkiem współczesny, ale pewnie gdyby nie on, to nawet byśmy na ten szczyt nie spojrzały, bo niczego byśmy na nim z dołu nie dostrzegły, a tak byłyśmy ciekawe, co też tam na szczycie takiego monumentalnego wyrosło.
Nie wchodzimy jednak do środka, więc nie mam pojęcia, jak wygląda wnętrze kościółka, ale w zamian rozkoszujemy się zapierającymi dech w piersiach pejzażami. Przysiadamy na murku i patrzymy w dal rozpoznając kolejne miejsca, w których już byłyśmy. Niesamowite jest uczucie, gdy stajesz gdzieś na szczycie i widzisz stamtąd wioski, miasteczka i inne szczyty i jesteś w stanie je nazwać, w dodatku przypominasz sobie ich atmosferę i wspomnienia, które się z nimi wiążą.
Nie wchodzimy jednak do środka, więc nie mam pojęcia, jak wygląda wnętrze kościółka, ale w zamian rozkoszujemy się zapierającymi dech w piersiach pejzażami. Przysiadamy na murku i patrzymy w dal rozpoznając kolejne miejsca, w których już byłyśmy. Niesamowite jest uczucie, gdy stajesz gdzieś na szczycie i widzisz stamtąd wioski, miasteczka i inne szczyty i jesteś w stanie je nazwać, w dodatku przypominasz sobie ich atmosferę i wspomnienia, które się z nimi wiążą.
Była to wspinaczka bardzo spontaniczna, troszkę na siłę, ale później okazało się, że było warto. Wniosek z tego tylko jeden: jeśli masz okazję, skorzystaj z niej! Żałować raczej nie będziesz, a przecież mogą z tego wyniknąć jakieś fajne momenty.
Me gustan estos pueblos pqueños, son muy tranquilos y tienen lugares sorprendentes.
OdpowiedzUsuńAl llegar arriba y descubrir, se olvida la caminata. Cuídate.
Un abrazo.
A mí también me gustan sitios tranquilitos.
UsuńUn abrazo :)
I takie spontanicznie wycieczki sa najlepsze :) ja tez lubie spontan, człowiek wtedy jest dwa razy bardziej doładowany:)
OdpowiedzUsuńI przede wszystkim nie ma się żadnych wygórowanych oczekiwań, więc niespodzianka jest tym milsza :)
UsuńTakiego „na siłę” chyba się nigdy nie żałuje. A jak potem smakuje „una caña” na dole ;-)
OdpowiedzUsuńNa dole nie było ninguna caña pero... po powrocie do domu już tak, co jest naprawdę dziwne w moim przypadku, bo nie przepadam za tego typu napojami :D
UsuńPozdrawiam
Takie piękne widoki zawsze rekompensują trud wspinania się na górę. Wpis przypomniał mi o równie zachwycającym widoku ze szczytu el Toro na Minorce :)
OdpowiedzUsuńPewnie; gdybyśmy wjechały tam samochodem, to już nie byłoby to samo. Zapisuję sobie szczyt el Toro na listę miejsc do odwiedzenia, gdy już dotrę na Minorkę ;)
UsuńWidzisz jak to dobrze, że koleżanka ma dar przekonywania :). Powinnaś nazwać tę górę jej imieniem :). Z każdej okazji do wycieczki należy korzystać bo uwierz mi, że niewykorzystane okazje się mszczą. A zmęczęnie po takiej wyprawie dodaje skrzydeł, co tam pot i łzy skoro widoki przepiękne!
OdpowiedzUsuńChyba właśnie dlatego udało jej się mnie przekonać, bo wiem, że jeśli nadarzy się jakaś okazja, lepiej ją wykorzystać niż potem żałować. A widoki były cudne.
UsuńNa pewno klimat wzmaga zmęczenie, ale pomyśl sobie ze wspinaczka w Beskidach to też duży wysiłek ale z racji na chłód i wiatr, powoduje znacznie większe wyczerpanie organizmu. Tam zregenerujesz się w ciągu kilkudziesięciu minut, tu nieraz potrzeba kilku dni. Ale widoki piękne!
OdpowiedzUsuńPewnie, każda wspinaczka generuje wysiłek, a jak dodamy do tego kiepskie warunki atmosferyczne, kilogramy w plecaku, a i czasami jakieś pęcherze, odciski na stopach, no to już w ogóle... Ale satysfakcja ze zdobycia szczytu i widoki wynagradzają wszystkie trudy.
Usuń