Puig de Santa Magdalena

Na Majorce chyba wszyscy święci mają swoje szczyty. Ostatnio była góra św. Łucji, natomiast dzisiaj zabieram Was na  górę św. Magdaleny. Puig de Santa Magdalena w Ince był ostatnim punktem naszej wycieczki po centralnej części wyspy, wtedy gdy byłyśmy w bajecznych jaskiniach w Campanecie. Jednak nieoczekiwane spotkania i dość upalna pogoda kazały nam zrezygnować wówczas z tej wspinaczki, ale wróciłyśmy tam już tydzień później i to właśnie od "spaceru" na górę św. Magdaleny rozpoczęłyśmy tamten dzień. O tym, jak to wszystko wyglądało, dowiecie się z tego posta. Zapraszam.


Było pochmurnie, a nawet postraszyło nieco deszczem, gdy wyjeżdżałam z domu, więc teoretycznie miałyśmy całkiem dobrą pogodę na trekking. Niestety, pomimo braku słońca, temperatura była dosyć wysoka, a powietrze raczej ciężkie, więc koniec końców, wcale nie było tak idealnie, jak nam się początkowo wydawało. Tym bardziej, że droga była długa i z niewieloma zacienionymi miejscami (bo oczywiście słońce w końcu wyłoniło się zza chmur). W rzeczywistości Puig de Santa Magdalena okazał się nie lada wyzwaniem.


Jakbyście zbyt dobrze nie widzieli, jest to kierunkowskaz na ulicę Santa Magdalena prowadzącą na szczyt św. Magdaleny. Słabo czytelny, ale jest. 


Po przyjeździe do Inki, samochód zostawiamy na parkingu przy szpitalu. Parking jest publiczny i jest dostępny nie tylko dla chorych i odwiedzających, poza tym jest duży i pustawy, więc jak najbardziej można tam zostawić samochód, w dodatku zupełnie za darmo. Zastanawiałyśmy się, czy można by zaparkować nieco bliżej wzniesienia, niestety u podnóża nie ma żadnego parkingu a drogi są zbyt wąskie by zatrzymać się na poboczu - tak właściwie to pobocza tam nie istnieją. Pozostaje nam więc albo parking przy szpitalu lub wjazd na sąsiedni szczyt, gdzie znajduje się obszar piknikowy z miejscami parkingowymi lub na samym szczycie parking restauracyjny. 




Ze szpitalnego parkingu przez jakieś 3 kilometry idziemy asfaltowymi mało uczęszczanymi drogami. Cienia jak na lekarstwo, na szczęście chmury były dosyć łaskawe i słońce aż tak bardzo nie męczyło. Dopiero, gdy zaczęłyśmy iść pod górkę, zrobiło się trudniej. Nachylenie było niewidoczne gołym okiem, więc wydawało się, że idziemy po prostym, jednak z każdym krokiem robiło się coraz ciężej. A i tak najgorszy odcinek był jeszcze przed nami. 

Na szczyt, gdzie znajduje się restauracja, prowadzi asfaltowa kręta droga. Dla pieszych są schodkowe skróty. Sama nie wiem co lepsze, iść na około, czy może jednak tymi skrótami? Wybrałyśmy skróty chyba tylko dlatego, że były w większości zacienione. Byłam potwornie zmachana i naprawdę nie wiem, jak niektórzy byli w stanie tam wbiec w takim upale. A najśmieszniejsze w tym wszystkim to, że gdy przeszłyśmy ten najgorszy odcinek, zrobiło się ciemno i chłodnawo, jakby zaraz miało lunąć. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło.





W gwoli wyjaśnienia: Może Wam się wydaje, że za dużo narzekam, że może kondycji nie mam, skoro tak trudno mi się te szczyty zdobywa i pewnie się pytacie, po co w takim razie to robię? Otóż, to nie kwestia kondycji. Uwielbiam tego typu wycieczki i bardzo lubię uczucie takiego pozytywnego zmęczenia. Na Majorce trochę inaczej się chodzi po górach. Jest znacznie cieplej, poza tym jest duża wilgotność i powietrze jest bardzo ciężkie, więc choćby najmniejszy wysiłek fizyczny jest odczuwalny ze zdwojoną siłą. Miesiące letnie to zdecydowanie nienajlepszy czas na tego typu eskapady, ale co zrobić, gdy nogi aż się rwą, a te najfajniejsze miesiące musieliśmy przesiedzieć w domu...? O tej porze roku na szlakach można spotkać niewielu ludzi i wcale się temu nie dziwię, jest ciężko i czasami naprawdę lepiej sobie odpuścić, ale jest też i ogromna satysfakcja po wejściu na górę.. 

Zrobiłyśmy sobie krótki postój na terenie piknikowym, aby napełnić akumulatory i nieco odetchnąć po wspinaczce. Stamtąd był już rzut beretem na szczyt, kamiennymi schodami pod sam kościół, a raczej kościółek.





Ermita de Santa Magdalena powstała pod koniec XIII wieku. Przez wieki przechodziła pod opiekę różnych okolicznych parafii, aż ostatecznie budynek wykorzystano na potrzeby jednej z trzech szkół przygotowujących do studiów wyższych. Podobna szkoła mieściła się na szczycie Monti-Sion. Ta w Ince działała prawdopodobnie do 1700 roku. Po tamtym okresie przywrócono jej dawne funkcje religijne. 

Kościółek ma jedną nawę podtrzymywaną przez trzy kamienne łuki. Warto spojrzeć w górę na dwuspadowe kasetonowe sklepienie udekorowane malowanymi herbami. Sam ołtarz i nastawa również przyciągają uwagę, bowiem za główną częścią prezbiterium wznosi się podest  ze schodami po jego obu stronach, a nad nim piękna w swojej skromności nastawa ołtarzowa poświęcona św. Magdalenie. Wnętrze kościoła jest proste i jednocześnie bardzo klimatyczne. Brakowało mi tam jedynie jakiegoś średniowiecznego chóru religijnego.



Do świątyni przylega dom pielgrzyma, że tak powiem, gdzie po wcześniejsze rezerwacji można przenocować. Natomiast dalej rozciąga się całkiem sporych rozmiarów plac, którego część wykorzystywana jest jako parking. Słyszałam, że tamtejsza restauracja jest dość dobrze znana, niestety w tamtym momencie była nieczynna, więc trudno mi to zweryfikować. Co mnie zdziwiło, to ilość samochodów na parkingu. Było ich znacznie więcej niż wszystkich ludzi, których spotkałyśmy w okolicy. Nie mam pojęcia, gdzie się podziała cała reszta. 





Zrobiłyśmy kilka zdjęć z punktu widokowego i potem ruszyłyśmy na podbój sąsiedniej góry Puig de la Minyó, na której wznosi się krzyż. Myślałyśmy, że na trasie spotkamy tych wszystkich kierowców, ale za wyjątkiem jednej pary, nie było tam nikogo. Tylko samotny krzyż i te niesamowite krajobrazy. Było stamtąd widać niemalże całą Majorkę, a szczyt wcale nie jest taki wysoki, bo zaledwie 354 m n.p.m. ale wokół rozpościerają się równiny, więc zasięg widoczności jest naprawdę duży.




Krzyż Chrystusa Odkupiciela został wzniesiony na górze de la Minyó na początku XX wieku na pamiątkę wejścia w nowy wiek. Jednak niedługo trwało a został zniszczony podczas jednej z burz. W miarę szybko, ten sam artysta, Bartomeu Ferra, przygotował nowy krzyż, którego w 1925 roku spotkał niestety ten sam los. Obecny został tam umiejscowiony w 1971 roku, dodatkowo u jego podstawy utworzono niewielką niszę, gdzie można dostrzec wizerunek świętej Marii Magdaleny.




Na powyższym zdjęciu Kristyna. Kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, jeszcze przed kwarantanną, żadna z nas nie sądziła, że później przez całe lato będziemy co weekend odkrywać wspólnie jakieś nowe zakątki Majorki. Dzięki niej, poznałam też drugą kompankę naszych wycieczek, Bognę, która akurat tego dnia nie mogła z nami zdobyć szczytu św. Magdaleny, ale i tak we trójkę udało nam się przeżyć mnóstwo niezapomnianych przygód. Dzięki, dziewczyny. I mam nadzieję, że jeszcze kiedyś to powtórzymy.

Wracając do tematu, pomiędzy kościółkiem a krzyżem znajduje się stanowisko archeologiczne datowane na 900 - 500 r.p.n.e., ale nie bardzo potrafiłyśmy zidentyfikować, która kupa kamieni mogła być pozostałością dzieła człowieka. Znalazłyśmy natomiast kolejny punkt widokowy. I jak się później doczytałam, to właśnie w tym samym miejscu znajdowały się prehistoryczne umocnienia.




Droga powrotna była z górki (czyż to nie oczywiste?), ale niebo się całkowicie rozchmurzyło, więc nadal marsz nie należał do najłatwiejszych. Tym bardziej, że nie wracałyśmy już na górę św. Magdaleny, by zejść asfaltem, a odnalazłyśmy leśną ścieżkę, która miała nam zaoszczędzić drogi. Jednak w pewnym momencie ścieżka ta zrobiła się bardzo stroma i niemalże zjeżdżałyśmy po niej niczym po zjeżdżalni czy stoku narciarskim. Spotkałyśmy tam też faceta z rowerem, który próbował dostać się tamtędy na szczyt. Podziwiam gościa; nie dość, że ścieżka stroma i zupełnie nieprzejezdna, nawet rowerem, więc musiał go prowadzić, albo raczej taszczyć pod górę, to do tego jeszcze ten potworny upał...





Kiedy już zeszłyśmy do podnóża, mogłoby się wydawać, że te 3 kilometry po prostym, to pikuś. Cóż, słońce nieźle dawało w kość, a przed nami było jeszcze kilka miejsc do zaliczenia, w tym zupełnie nieplanowana wspinaczka ostatkiem sił na górę Santa Lucía i potem podróż do domu samochodem bez klimatyzacji. To był intensywny dzień, pełen wrażeń, ale gdyby nie te wszystkie nieoczekiwane atrakcje i przeszkody, to teraz nie miałabym Wam o czym opowiadać. Zdecydowanie było warto. Ciężko, ale warto.


A na zakończenie krótkie video z panoramą. Cóż, filmowcem nie jestem, jakość raczej słaba, ale cieszę się, że zrobiłam coś nowego.


Komentarze

  1. Wspaniała wyprawa, uwielbiam takie klimaty beztroski i wolności, lepiej być nie może. Pozdrawiam i życzę miłej nocy! ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz co? Ja na te Twoje narzekania w ogóle nie zwracam uwagi. Dobrze wiem jak może pozbawić chęci do życia hiszpański upał. Poza tym pomimo tych wszystkich niedogodności i tak ruszasz w drogę. I jak kocham rower tak najbardziej lubię po płaskim, wjazd na jakiekolwiek wzniesienie przy hiszpańskim upale to zdecydowanie nie dla mnie. Podziwiam tego rowerzystę :). Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyobraź sobie, że na Majorce jest całe mnóstwo rowerzystów, głównie profesjonalistów i wybierają oni właśnie drogi górskie, asfaltowe, ale o dużym nachyleniu; istnieje sporo hoteli nastawionych właśnie na kolarzy, działają przy nich serwisy rowerowe itp. Dziwię się, że jeszcze nie zorganizowano tutaj Tour de Mallorca :D

      Usuń
  3. No fajnie, świetny szlak - nie dziwię się że nogi rwą się do wędrówki, jak się ma takie szlaki w zasięgu wzroku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie? Wydawałoby się, że po takim czasie na Majorce, nie mam już tutaj nic nowego do odkrycia, ale w rzeczywistości im więcej miejsc odkrywam, tym więcej pojawia się nowych pomysłów na kolejne eskapady.

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram