Trekking Cala Mitjana - Albarca

Wschodnie wybrzeże i park naturalny Wschód (parc natural de Llevant) są przepięknymi, w dużej mierze dziewiczymi, terenami. Liczne zatoczki i rajskie plaże. Tereny leśne. Pagórki i trochę większe górki. A także plątanina ścieżek. Z tego wszystkiego może wyjść tylko jedno: niezapomniany trekking. 

Już od bardzo dawna planowałam wyprawę po tamtejszym wybrzeżu. Później spotkałam moje wspaniałe towarzyszki podróży i razem chciałyśmy się tam wybrać. Praktycznie każdego tygodnia planowałyśmy, że pojedziemy właśnie tam. Jednak zawsze stało coś na przeszkodzie. Ponieważ każda z nas mieszkała w innym miejscu a tylko ja miałam samochód, czasami bardzo trudno było się zorganizować, by nie jeździć w tę i z powrotem. W końcu jednak nadarzył się dzień perfekcyjny pod względem organizacyjnym. Niestety poranne wstawianie niezbyt dobrze nam wychodziło, a rozpoczynanie wędrówki w letnie południe nie było najlepszym pomysłem, więc znowu odpuściłyśmy. I w sumie dobrze, bo jak w końcu udało nam się tam dotrzeć o dość wczesnej porze pod koniec lata i tak było zbyt gorąco i nie zrobiłyśmy całej trasy, bo się po prostu nie dało. 

Tamten dzień był dziwny, bo udało nam się wcześniej zerwać z łóżek i wreszcie pojechać na plażę Cala Torta. Na szczęście nie miałyśmy problemów z parkowaniem. Choć właściwie problemów być nie powinno, bo droga prowadząca na plażę jest tak szeroka, że spokojnie można stanąć na poboczu a i tak miną się dwa samochody. Jednak jest jedno ALE. Jest to droga szutrowa we wcale nie najgorszym stanie, ale problem pojawia się gdy droga asfaltowa zamienia się właśnie w tę szutrową; robi się tam dość dużych rozmiarów dziura i auta z niskim podwoziem nie dają rady przejechać. Oczywiście wielu śmiałków jakoś objeżdża dziurę lecz gdy po południu chcą wrócić na asfalt tym samym objazdem, okazuje się, że ktoś tak zaparkował, że zablokował ten przejazd. Także lepiej zostawić samochód na poboczu drogi asfaltowej i stamtąd zejść pieszo na plażę. 

My jednak postanowiłyśmy rozpocząć wędrówkę od sąsiedniej plaży - Cala Mitjana, bo obie już Tortę widziałyśmy w innych okolicznościach. Ja nawet dwa razy. Tym sposobem skróciłyśmy nieco nasz przemarsz. Samochód zostawiamy na czymś w rodzaju parkingu (tak przynajmniej twierdzą mapy); ja bym raczej powiedziała, że jest to znowu po prostu pobocze. Udaje nam się znaleźć zacienione miejsce. Robimy ostatnią rewizję ekwipunku (woda i jedzonko najważniejsze, bo wkraczamy na niezurbanizowane tereny) i możemy ruszać. 

Początkowo idzie się naprawdę dobrze. Jest to droga pod koronami drzew, więc słońce jeszcze nie daje nam się w znaki. Możemy iść główną drogą, która, choć żwirowa, jest jak najbardziej przejezdna (wiele osób dojeżdża tam camperami) lub na skróty. Wybieramy opcję drugą. Idziemy pośród drzew i krzewów, więc widoki raczej marne. Ale gdy wreszcie wychodzimy, wyłania się przed nami piękna zatoczka - Cala Mitjana - o dziwo, już całkiem zaludniona o tej porze. Zaczepia nas chłopak, który wyglądał jakby pilnował i myślałyśmy, że może liczy ludzi i zaraz zakaże nam wejścia na plażę, bo ze względu na pandemię, liczba dostępnych miejsc jest ograniczona. Ale chłopak nikogo nie liczył, nie zakazywał też wejścia na plażę, choć my akurat i tak planowałyśmy iść dalej; pytał natomiast o nasze wrażenia dotyczące dojścia nad zatoczkę, czy droga nie była zaśmiecona i czy mamy jakieś uwagi, coś co można by zmienić na lepsze? Kompletnie mnie tymi pytaniami zaskoczył, bo zdarzyło mi się coś takiego po raz pierwszy. Widać, że gmina dba o lokalną turystykę, nawet, albo przede wszystkim, w takich trudnych dla turystyki czasach. Temu krótkiemu odcinkowi, który przeszłyśmy, wystawiłyśmy opinię pozytywną, bo z niczym nieprzyjemnym się nie spotkałyśmy. Naprawdę nie było żadnych śmieci, a uwierzcie mi, przy niektórych plażach tworzą się mini wysypiska. Życzyłyśmy mu miłego dnia i ruszyłyśmy dalej.

Z powrotem wróciłyśmy na główną dojazdową drogę, którą doszłyśmy do nieco mniejszej i spokojniejszej zatoczki Cala Estreta. Na kamieniach wylegiwało się tylko kilka osób. Zdecydowana większość została na plaży Mitjana, która ze względu na piasek, jest znacznie przyjemniejsza. Przekroczyłyśmy plażę i rozpoczęłyśmy naszą pierwszą wspinaczkę tego dnia. Na szczycie widziałyśmy płot, więc trochę się przestraszyłyśmy, że może nie będzie przejścia, tym bardziej, że zauważyłyśmy dwóch rowerzystów, którzy szli prowadząc rowery właśnie wzdłuż tego płotu, ale po drugiej stronie, najprawdopodobniej w poszukiwaniu przejścia. Na szczęście tuż przy klifie, płot się urywał i można było swobodnie przejść na drugą stronę. Wówczas jeszcze nawet nie przeszło nam przez myśl, że w którymś momencie tej wycieczki, będziemy mieć problem z tym płotem. 

W dole widziałyśmy dwie zatoczki niedostępne od strony lądu. Najpierw Cala Dentola, jeszcze przed tym dziwnym płotem w środku dziczy. Natomiast po jego drugiej stronie, znacznie większa Ies Maganetes. Ponieważ obie wyglądały raczej złowrogo, nie zatrzymywałyśmy się dłużej i kontynuowałyśmy naszą wędrówkę  po klifie wzdłuż wybrzeża. Choć wcale nie przeszłyśmy jakoś specjalnie długiego odcinka, byłyśmy kompletnie wykończone i potwornie spocone, a zapasy wody znikały w mgnieniu oka. Gdy więc na horyzoncie pojawiła się Cala els Matzocs, nie zastanawiałyśmy się długo i postanowiłyśmy sobie tam zrobić przerwę. 

Plaża była stosunkowo duża i raczej pusta. Na wodzie kołysały się dwie łódeczki. Na piasku odpoczywało nie więcej niż kilkanaście osób. Miejsca, żeby rozłożyć ręczniki, było pod dostatkiem. My jednak byłyśmy spragnione cienia. Na szczęście i ten się znalazł, z tym, że w niezbyt wygodnym miejscu. Ale odpoczęłyśmy tam chwilę od słońca, uzupełniłyśmy płyny i zapasy energii, a potem poszłyśmy się ochłodzić w wodzie. Jak tylko weszłyśmy do wody, słońce zaszło i momentalnie zrobiło się chłodnawo, więc wróciłyśmy do naszego prowizorycznego obozowiska i, jak się już pewnie domyślacie, wtedy słońce znowu wyświeciło. Na szczęście na niebie pojawiła się jeszcze jedna duża chmura i już spokojnie mogłyśmy się wylegiwać. Było przyjemnie do tego stopnia, że posnęłyśmy. 

Nie miałyśmy w planie leżakowania, ale sami wiecie, co się działo z planami w 2020, wszystkie poszły w łeb i ostatecznie prawie zapuściłyśmy korzenie na tej plaży. A przecież jeszcze chciałyśmy dojść przynajmniej do wieży obronnej, którą widziałyśmy schodząc nad zatoczkę.

Kiedy słońce znowu się wyłoniło, przeniosłam się bliżej brzegu, gdzie orzeźwiając bryza pozwalała jakoś oddychać. Bardzo spodobał mi się klimat tej plaży. Mało ludzi, bo trzeba iść kawałek z plecakiem pełnym jedzenia i wody, przyjemny piasek, ale też trochę kamieni i gdy zajdzie potrzeba można się ukryć przed słońce wchodząc do przylegającego lasku. Spokój i cisz. Czego chcieć więcej? 

W godzinach popołudniowych wreszcie się zebrałyśmy, by ponownie się wspiąć na klif i dotrzeć do wyżej wspomnianej wieży. Wtedy już wiedziałyśmy, że idziemy tylko tam i potem wracamy. Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała dłuższym wędrówkom. Miałyśmy wrażenie, że robiło się tylko cieplej i cieplej. 

Kiedy wyszłyśmy z plaży i skryłyśmy się w cieniu drzew, natknęłyśmy się na prowizoryczne obozowisko. Hamaki rozwieszone pomiędzy drzewami, jakiś namiot, krzesełka i stolik turystyczny. I oczywiście ludzie głośno rozmawiający. Przez ten cały czas spędzony na plaży, nawet nie miałyśmy pojęcia, że tuż obok, ktoś sobie zorganizował obóz. Musieli tam być już kilka dobrych dni, bo widziałyśmy kilka worków ze śmieciami. Fajna sprawa, taka wyprawa i obozowanie tuż przy plaży. Zastanawiam się tylko, ile musieli się nadźwigać...? Ciuchów dużo nie musieli zabierać, jedzenie też dużo nie waży, ale co z wodą? W okolicy nie ma żadnego strumyka, a nawet jeśli, o tej porze roku na pewno byłby wyschnięty. Musieli więc przynieść wodę pitną ze sobą. I nawet jeśli zaparkowali samochody najbliżej jak się dało i tak musieli przejść spory kawałek na piechotę. Mimo wszystko, fajne wspomnienie taki obóz.

Wdrapałyśmy się na szczyt i wreszcie dotarłyśmy pod dawną wieżę obronną Albarca, którą nazywa się również torre des Matzocs. Została ona wybudowana w 1751 roku, by obserwować strefę wodną pomiędzy Majorką i Minorką, która w tamtym czasie należała do Brytyjczyków. Wybudowana na planie koła, ma wysokość 11 metrów, dwa piętra i taras, skąd perfekcyjnie (przy dobrej pogodzie) widać sąsiednią wyspę i całą okolicę. W porównaniu z innymi tego typu budowlami, Albarca jest w całkiem dobrym stanie. Można było nawet zajrzeć do środka, a także wejść na taras. Ja akurat się nie odważyłam, bo w głowie od razu pojawiła mi się myśl, że mogą tam mieszkać jakieś duże pająki. Nie lubię pająków. Poza tym i tak tam było ciemno, więc bez latarek nic byśmy w środku nie zobaczyły. 

Zrobiłyśmy sobie krótki odpoczynek w cieniu wieży. Na szczycie klifu bardzo mocno wiało i powiem Wam, że w pewnym momencie zrobiło mi się nawet zimno. Takie to uroki przyzwyczajenia do upalnych dni; temperatura spada zaledwie o kilka stopni, a ja się trzęsę jak galareta. Uzupełniłyśmy płyny i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Teraz już nie zamierzałyśmy się zatrzymywać tylko iść prosto do samochodu. Wybrałyśmy nieco krótką drogę, a tak przynajmniej nam się wydawało, dzięki czemu przez większość trasy szłyśmy w cieniu drzew i nie musiałyśmy raz się wspinać, by potem zejść z klifu i powtórnie się wspinać. 

W kilku miejscach trzeba było przedzierać się przez krzaki, bo albo zeszłyśmy nieco ze ścieżki, albo po prostu chodzi tamtędy tak mało ludzi, że wszystko zarasta. Później natomiast weszłyśmy na dość szeroką, ładną, żwirową drogę. Jak się okazało, zbyt ładną, żeby mogła być tą właściwą. Nagle przed nami wyrosła wysoka brama, zamknięta na kłódkę. Z obu jej stron rozciągał się mur mniej więcej naszego wzrostu. Jego końca nie było widać, ani po jednej, ani po drugiej stronie. W tym momencie rozwiązała się zagadka rowerzystów idących wzdłuż płotu, których spotkałyśmy przed południem. Prawdopodobnie natrafili na tą samą przeszkodę i musieli szukać innego sposobu przejścia na drugą stronę. My również mogłybyśmy iść ich śladem, ale moja kompanka nieco narzekała na stopy, na których pojawiły się odciski i nie miała najmniejszej ochoty nadrabiać kilometrów. Mnie też jakoś niespecjalnie się chciało. Tamtego dnia pogoda naprawdę dała nam w kość. Wyjście z tej sytuacji było tylko jedno: przeskoczyć mur.

Można być w nie wiadomo jak pięknych miejscach, zachwycać się krajobrazami, rozkoszować doznaniami, ale dopiero takie przygody, jak chociażby przechodzenie przez mur, zapamiętuje się na całe życie i sprawia, że później wspominamy tamte chwile z uśmiechem na twarzy. Takie szalone momenty :D W tamtej chwili nie było nam do śmiechu, albo przynajmniej nie jak zobaczyłyśmy bramę, bo potem to już z niemocy i z całej tej sytuacji zaczęłyśmy się śmiać. I o mało przez ten śmiech, to bym nie dała rady wspiąć się na szczyt muru. 

Po przejściu na drugą stronę bramy do parkingu był już rzut beretem. A i droga minęła nam bez większych przeszkód. Poza tym wciąż się śmiałyśmy z tego muru i nawet się nie obejrzałyśmy, a już byłyśmy przy samochodzie. Dopiłyśmy ostatnie krople wody i ruszyłyśmy do domu. Niezapomniana przygoda.

Może jeszcze kiedyś tam wrócę i przejdę nieco dłuższy kawałek. A może po prostu wybiorę zupełnie inną trasę na tamtejszym terenie? Kto wie? Wszystko może się zdarzyć. 

Komentarze

  1. Jak tam ładnie - kiedyś muszę wziąć Anię do samolotu i polecimy tam na kilkodniowy trekking

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie i takie słoneczne zdjęcia. Bardzo brakuje mi takich widoków. I fajną wycieczkę sobie zrobiłyście. Ja co prawda przez płoty nie skakałam, ale nieraz przedzierałam się przez zarośla lub maszerowałam na przełaj przez pola.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piękna, choć jednak było wtedy jeszcze za ciepło na takie eskapady i nieco skróciłyśmy naszą trasę.
      Pozdrawiam

      Usuń
  3. Dziękuję za piękną wycieczkę i super zdjęcia :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja dziękuję za wizytę i zapraszam częściej ;)
      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  4. Buen relato. Con unas estupendas fotos.
    Cuídate.
    Un abrazo.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram