Trekking nad zatoczkę Es Caló
Minął już pierwszy tydzień nowego roku. Szczerze to nie mam pojęcia, kiedy to minęło. Jak zawsze, czas przepływa mi między palcami. Podejrzewam, że większość, jak to przeważnie bywa na początku roku, z przytupem rozpoczęła te pierwsze z 365 dni, robiąc plany i postanowienia; natomiast ja raczej spokojnie i powolutku się rozpędzam. Wyspałam się za wszystkie czasy i teraz stopniowo zaczynam się organizować. Wciąż jednak nie ogarnęłam tematu bloga i posty pojawiają się wyrywkowo, tj. bez jakiejkolwiek chronologii. Dzisiaj na przykład relacja z grudniowego trekkingu po wybrzeżu. Zobaczcie dokąd dotarłam...
Zdarza się, rzadko bo rzadko, ale się zdarza, że mam wolny dzień w tygodniu, pogoda zachęca do wyjścia z domu, a nogi aż same się rwą, żeby maszerować i wówczas wyruszam na szlak w nadziei na odkrycie kolejnych przepięknych zakątków Majorki. Tym razem wybrałam szlak w sąsiedztwie, więc trekking zaczęłam już za drzwiami domu. Po drodze weszłam jeszcze do sklepu, by kupić jakiś prowiant na drogę i ruszyłam na podbój kolejnej części wybrzeża Zatoki Alcudii.
Es Caló już od dawna było w mojej głowie, ale wolne weekendy wolałam wykorzystać na wycieczki w bardziej odległe zakątki wyspy, a przedpołudnia były zbyt krótkie by zdążyć tam dojść i wrócić, by jeszcze przed powrotem dzieci ze szkoły, przygotować obiad. W końcu jednak nadarzyła się idealna okazja. Cały dzień wolny, a pogoda perfekcyjna, by wyruszyć na szlak. Do celu miałam jakieś 8 kilometrów. A później jeszcze raz tyle tą samą trasą, bo niestety idąc wybrzeżem, trudno zrobić jakąś pętlę. W drodze powrotnej co prawda szłam przez chwilę innym odcinkiem (szosą, bardzo rzadko uczęszczaną poza sezonem), jednak widoki są dużo ładniejsza idąc cały czas wybrzeżem. Czasowo zajęło mi to jakieś 5 godzin, w tym oczywiście odpoczynek u celu i lunch nad brzegiem morza i setki zdjęć po drodze.
Pierwszego etapu nie będę tutaj zbytnio opisywać, ani wrzucać zdjęć, bo też żadnych nie robiłam, jako że już dziesiątki razy tamtędy szłam i na blogu również pokazywałam ten odcinek (tutaj, jeśli ktoś jest ciekawy). Moje zachwyty i zwiększona aktywność fotograficzna rozpoczęła się mniej więcej od zatoczki Cala Mata w Betlem, gdzie tamtego dnia byłam po raz pierwszy. W tym momencie musiałam na chwilę zostawić wybrzeże ze względu na brak przejścia i wspiąć się na szczyt ulicy pilnującej dostępu do zatoczki. Następnie skręciłam w lewo i stamtąd już bez żadnych problemów orientacyjnych doszłam do celu.
Ale nie tak szybko. Droga choć przyjemna i niezbyt wymagająca (spokojnie można się tam wybrać rowerem lub zabrać ze sobą wózek dziecięcy), jest dość długa. Ciągnie się przez 3 kilometry. Po lewej stronie mamy klifowe wybrzeże. Po prawej natomiast szczyty górskie. Widoki są przepiękne bez względu na to, w którą stronę się odwrócimy. W dole mamy plaże, w tym jedna bardzo popularna - Cala Na Clara, ale o tym opowiem Wam nieco więcej w drodze powrotnej. Niestety nie na każdą plażę da się dotrzeć lądem. Klif jest dość stromy i nie ma zejść. Są to więc plażyczki odwiedzane głównie przez właścicieli jachtów i kajaków.
Byłam nieco zaskoczona, że podczas całego mojego spaceru nikogo nie spotkałam. Z drugiej strony, czemu się dziwić, skoro był to środek tygodnia i godziny przedpołudniowe, więc większość ludzi jest w pracy, szkołach. Jednak, jak się później okazało, wcale nie byłam jedyną, która wybrała się tego dnia na wycieczkę. Gdy już doszłam do celu, na plaży były dwie osoby wpatrujące się w wodę. A później dochodziły kolejne. Przypuszczam, że w innych czasach, mógłby to być całkiem ruchliwy szlak. Tym bardziej, że trasa jest naprawdę lajtowa, a już w ogóle dla tych, którzy zaczynają swój spacer w Betlem. Sama czasami się zastanawiałam, żeby którejś soboty sobie podjechać samochodem do Betlem i stamtąd rozpocząć trekking, ale jednak ambicja i chęć maszerowania, wygrały z lenistwem uaktywniającym się na widok dużych odległości.
Tamtego dnia słońce było nieco przymglone i co jakiś czas ukryte za chmurami, więc obawiałam się, że nie zobaczę tego niesamowitego koloru wody, jaki widziałam wcześniej na zdjęciach z tego miejsca, ale miałam szczęście i Es Caló naprawdę mnie zauroczyło. Niewielka zatoczka o krystalicznie czystej wodzie. Wokół tylko natura, cisza i spokój. Kiedy zeszłam na brzeg, co jakiś czas przelatywała jakaś mewa. Nie mogłam się napatrzeć na to cudeńko. W dodatku mówi się, że ze względu na dość długi spacer, by tam dotrzeć, w sezonie wcale nie jest plażą przeludnioną, choć jachtów pewnie i tak tam trochę przybywa. Szczerze, nie mogłam sobie wymarzyć lepszej scenerii, w której mogłabym zjeść lunch tamtego dnia. Było pięknie. Nawet kolejni przybywający wędrowcy mi nie przeszkadzali. Mam wrażenie, że wszyscy szukali tam tego samego: spokoju i magii dziewiczych majorkańskich plaż.
Es Caló zdecydowanie jest warte zachodu. Ale ta piękna zatoczka to nie wszystko. Kilka kroków dalej znajduje się kolejna, znacznie mniejsza, ale wcale nie brzydsza. A kolejnych kilka kroków dalej jeszcze jedna o niesamowicie turkusowej wodzie - na Jordia.
Ponieważ zaczęło się robić coraz tłumniej, rowerzyści, pary, rodziny z malutkimi dziećmi, samotni piechurzy, właściciele psów..., ewakuowałam się stamtąd z zamiarem zaliczenia w drodze powrotnej jednej z najpopularniejszych plaż w tej części Majorki.
Wracając nieco spowolniłam kroku i wyszukiwałam ciekawe kadry. Pięknie prezentuje się odcinek nazwany Es Vells Marins. Nazwa ta nie wzięła się znikąd. Znajdują się tam powiem niewielkie jaskinie, groty, w których niegdyś skrywały się foki. Dzisiaj już niestety nie zobaczymy tych niezwykłych ssaków morskich u wybrzeży Majorki.
Moją uwagę przykuły również kamienne rynny porośnięte mchem. Początkowo myślałam, że to po prostu jakiś murek, ale gdy przyjrzałam się bliżej, formą przypominały właśnie rynny. Po powrocie do domu doczytałam, że zostały wybudowane i wykorzystywane podczas konstrukcji pobliskiego domku Caseta des Barracar, który raczej straszy i odpycha swoim wyglądem. Jest to właściwie ruina i nie zachęca, by się do niego zbliżać. Ale prowadzi obok niego szlak górski, którym można dojść do Ermity de Betlem. Ja jednak wracam na główną drogę i idąc cały czas prosto, wreszcie przekraczam strumyk (oczywiście suchy jak popiół) Torrent de Sa Parada, za którym znajduje się niewielkie skrzyżowanie i droga prowadząca nad zatoczkę Na Clara.
Ponieważ Cala na Clara jest dość dobrze znana, a w sezonie bardzo przeludniona, stwierdziłam, że zejście na plażę, będzie łatwe. Niestety się myliłam. Zejście jest strome i dość niebezpieczne. W dół jeszcze jakoś idzie, bo zawsze można zjechać na tyłku i przy okazji zaliczyć kilka wystających skałek; natomiast w drugą stronę czeka nas nie taka łatwa wspinaczka. Jeśli ktoś się tam wybiera z zamiarem plażowania i ma tylko japonki, to szczerze współczuję. Nie wiem jaką wysokość ma klif, ale osoby z lękiem wysokości i przestrzeni, mogą mieć niemały problem. Jednak z drugiej strony, przecież nie ma rzeczy niemożliwych...
Porównując Na Clarę z Es Caló, zdecydowanie bardziej podobała mi się ta druga. Nie rozumiem zachwytów nad Na Clarą. Być może to wina pochmurnej pogody, przez co nie widziałam tej niesamowicie krystalicznie czystej wody. Może to wina terminu, latem wszystkie plaże wyglądają bardziej rajsko. A może po prostu Es Caló jest ładniejsze i już.
Kiedy wspięłam się już na szczyt, spotkałam dwóch panów, z którymi wcześniej widziałam się nad Es Caló. Nie wiem, czy wyruszyli w drogę powrotną od razu za mną, czy to ja jakoś tak zwolniłam tempa i tak wiele razy się zatrzymywałam, że mnie dogonili. Wymieniliśmy się pozdrowienia i ja, kiedy już odsapnęłam trochę, ruszyłam dalej. Aby nieco zmienić trasę, tym razem wybrałam szosę. Ruch o tej porze roku jest znikomy, więc nie bałam się, że ktoś mnie rozjedzie, bo droga raczej do najszerszych nie należy. Mimo wszystko, widoki są znacznie ładniejsze, gdy można spojrzeć na morze.
Do domu wróciłam z mnóstwem pozytywnej energii i ochotą na więcej. Niestety po tamtym dniu pogoda się pogorszyła. Z dnia na dzień robiło się coraz chłodniej. Do tego stopnia, że na Nowy Rok na Majorce spadł śnieg, a Majorkańczycy nie zwyczajni takich zjawisk, masowo wyruszyli w góry, by zobaczyć ten biały puch. Aż się korki porobiły a policja apelowała, by jednak pozostać w domu. Mieszkający w okolicy Tramuntany na pewno mieli okazję zobaczyć ośnieżone szczyty. Nawet z mojego okna widzę białe szczyty, a mieszkam dość spory kawałek od gór... I takim oto zimowym akcentem kończę tę relację z jeszcze grudniowej wycieczki nad Es Caló.
Pozdrawiam serdecznie.
Ha ha ha, ja już zapomniałam co to znaczy robić coś z przytupem. Póki co do końca stycznia nie pracuję i chyba niebawem się pochlastam. Na nudę nie narzekam ale jeszcze trochę to zabraknie mi i cierpliwości i pomysłów na zabicie czasu. Wiosną było łatwiej przez pogodę i chociaż wczoraj zrobiłam sobie 18 km spacerem po lesie bo mieliśmy jednodniową zimę :) to wcześniej przez dwa dni było tak beznadziejnie, że nawet nie wyszłam z domu.
OdpowiedzUsuńOglądam w tv hiszpańską zimę i nadziwić się nie mogę, że w ciepłej i tropikalnej Hiszpanii jest więcej śniegu niż w zimniejszych europejskich krajach. Kto by pomyślał? :)
Niezmiennie Ci zazdroszczę tego wyspiarskiego życia, na Twoim miejscu robiłabym dokładnie to samo, wykorzystując każdą sposobność żeby iść przed siebie. Bo piesze wędrówki uwielbiam tak jak Ty. Zatem nie przestawaj, nie zatrzymuj się :).
Jesteś mistrzynią. Jako pierwsza przeczytałaś ten post i napisałaś pierwszy komentarz. Moje gratulacje ;)
UsuńNa te szare i chłodne dni, zaopatrz się w kocyk, herbatkę i stosik książek. Ja o tym marzę.
To ponoć najzimniejsza zima w Hiszpanii od prawie 30 lat, także możesz sobie wyobrazić. A właśnie się dowiedziałam, że najgorsze jeszcze przed nami. Zima za oknem mi nie przeszkadza, ale na pewno wiesz, jak to wygląda w hiszpańskich mieszkaniach... Dzisiaj rano mieliśmy w salonie tylko 14 stopni. Ja to chyba mam jakieś dziwne szczęście do zimy na Majorce. Kiedy przyjechałam tutaj po raz pierwszy w lutym, trafiłam na najzimniejszy tydzień i widziałam śnieg w górach; w zeszłym roku jak było ładnie, to byłam w zimnej Polsce, a w tym roku, jak nie mogę do Polski pojechać, to mamy deszcze, wiatry i mrozy na Majorce... Przed zimą chyba nie ucieknę :D
Pozdrawiam
Ale Ci zazdroszczę takiego miejsca do mieszkania ❤ takie spacery to bajka, jeszcze jak piszesz ,że laurowe to w sam raz dla mnie😄 jak stromo na plażę to już nie, ale chociaż te widoki bym łykała 😊 pozdrawiam cieplutko 😘
OdpowiedzUsuńLajtowe miało byc🤦♀️
OdpowiedzUsuńNo i było ;) Ta ostatnia plaża, to był tylko taki dodatek. Natomiast spacer do Es Caló jest naprawdę łatwy i przyjemny.
UsuńPozdrawiam
No nie powiem - sam bym tu kijkami postukał...
OdpowiedzUsuńZachwycałbyś. A i rowerem akurat tę trasę spokojnie można pokonać :)
UsuńKolejna dawka pięknych widoków. Ja też już obeszłam chyba wszystkie ścieżki w okolicy domu, ale teraz klimat i pogoda nie zachęca.
OdpowiedzUsuńU mnie wręcz przeciwnie, zachęca bardzo, tylko że teraz w weekendy wszędzie są tłumy, bo nam wszystko pozamykali oprócz plaż, lasów i gór, więc wszyscy ciągną na łono natury.
UsuńJula ale zapodałaś nam tu cudeńko. Jeszcze trochę to zwarjuje oglądając takie miejsca do tego z taką pogodą, słońcem i temperaturami 🙈 Dobrze ze ja pracuje i nie mam czasu za bardzo skupiać się nad tym co bym chciała i gdzie bym teraz z chęcią pojechała, ale powiem Ci nachodzą mnie czasami takie chwile bezsilnoscii... Człowiek ma granice wytrzymałości, w końcu ona się skonczy...
OdpowiedzUsuńMiejscówka piękna i ten cudowny lazurowy kolor :) dzieji za super wspólny spacer :)
Może uda Wam się w któryś weekend gdzieś wybyć i zobaczyć coś nowego w Waszej okolicy, nawet te bliskie wycieczki ratują ;) Poza tym śnieg też jest fajny. Ja już dawno go nie widziałam w dużych ilościach i troszkę tęsknię za takimi widokami. Bo choć Hiszpania zasypana, na Majorce śnieg pojawił się jedynie na najwyższych szczytach górskich.
UsuńPozdrawiam serdecznie :)