Dzień 19: w łotewskim więzieniu

Dzień zaczęłyśmy w więzieniu. Po ulewnej nocy i siąpiącym deszczu również o poranku, więzienie okazało się zbawieniem. Było w miarę ciepło i przede wszystkim sucho. A to, co nas doprowadziło do tego miejsca, to głównie uzależnienie od podróży. Po jakimś czasie zwyczajne atrakcje turystyczne stają się nudne. Plaże, trasy trekkingowe, wieże widokowe, średniowieczne zamki, to wszystko staje się chlebem powszednim i wtedy z pomocą przychodzi łotewskie więzienie wojskowe, które dostarcza mocnych wrażeń.

Lipawa (Liepāja)

Więzienie w Lipawie, a dokładniej w dzielnicy Karosta, chyba jako jedyne, albo jedno z niewielu na świecie oferuje nocleg dla turystów, oczywiście w więziennych celach. Rozważałyśmy taką możliwość, ale na samą myśl, przechodził mnie dreszcz przerażenia. Jednak wygrało pragnienie komfortu i spokoju, toteż nocleg był zwyczajny, w niewielkim mieszkanku w bloku w iście sowieckim klimacie. Nawet właściciele mówili tylko po rosyjsku. A przecież byłyśmy na Łotwie. Stamtąd po śniadanku od razu pojechałyśmy do wspomnianego wcześniej więzienia, ale tylko (albo i aż) po to, żeby je zwiedzić.

Więzienie Karosta poza tym, że oferuje możliwość zakwaterowania, jest też jedynym na świecie więzieniem wojskowym udostępnionym dla ruchu turystycznego. 

Ceglany budynek w wojskowej dzielnicy Lipawy wybudowano w 1900 roku z myślą utworzenia tam szpitala. Jednak plan ten nie został zrealizowany i od razu zorganizowano tam więzienie wojskowe. Początkowo służyło wojsku Rosji carskiej. Kiedy na te tereny dotarli naziści, zaadaptowali budynek do tych samych celów. Również w okresie komunizmu sowieckiego a nawet współczesnej demokracji łotewskiej miejsce to nie przestało pełnić swoich pierwotnych funkcji. Dopiero w 1997 roku więzienie zamknięto. Z czasem udostępniono je zwiedzającym jako muzeum i obecnie jest to jeden z najczęściej odwiedzanych obiektów przez turystów.

Zwiedzanie zawsze odbywa się z przewodnikiem o wyznaczonych godzinach. My pojechałyśmy tam na pierwsze wejście o godzinie 10:00. W środku kupujemy bilety i ten sam pan, który nam je sprzedawał, od razu nas zabrał na oprowadzanie. Ponieważ nie było innych turystów, nasz grupa była bardzo kameralna i można powiedzieć, że miałyśmy prywatnego przewodnika. Pan przewodnik w stroju strażnika więziennego mówił po angielsku dość dobrze, więc nie było problemów komunikacyjnych. 

Podczas naszego zwiedzania natknęłyśmy się na grupę młodzieży, która również zwiedzała więzienie ale w trochę innej formie, ponieważ weszli w rolę więźniów i musieli wykonywać polecenia strażnika-przewodnika. Nawet z boku robiło to wrażenie, ale wolę nie wiedzieć, jak czuli się Ci ludzie. 

Pomimo tego, że obecnie więzienie jest muzeum i okazjonalnie pełni funkcje czegoś w rodzaju hotelu, wciąż czuło się tam ducha więzienia. Dreszcz mnie przechodził na samą myśl, jak to mogło wyglądać kiedyś, gdy więzienie było w pełni funkcjonalne. Było rygorystycznie. Pomimo tego, że maksymalna kara wynosiła zaledwie 28 dni, można było sporo wycierpieć w tym czasie. Więzienie Karosta to nie przelewki. Minuta lub dwie na prysznic? A jeśli nie zdążysz, to i współtowarzysze z celi nie zdążą i będę musieli czekać na kolejną możliwość prysznica pewnie tydzień... Nawet rozrywka czytania była przekształcona w formę kary: godzina na kuckach, przyparci wyprostowanymi plecami do ściany i z książką w rękach. 

Sobór św. Mikołaja

Po godzinie zwiedzania, aura na zewnątrz niewiele się zmieniła. Z tego też względu nie zatrzymałyśmy się w centrum Lipawy. Z drugiej strony nie widziałyśmy tam nic wartego uwagi. Typowe postsowieckie miasto. Raczej brzydkie i nudnawe. Na chwilkę weszłyśmy tylko do cerkwi, która wyrosła przed nami na naszej trasie i z zewnątrz zrobiła dość duże wrażenie. W szczególności błyszczące kopuły.

Wewnątrz odbywało się akurat nabożeństwo. Nie chciałyśmy przeszkadzać, więc weszłyśmy tylko na chwilę, rzuciłyśmy okiem i wyszłyśmy. W międzyczasie zza chmur wyłoniło się słońce, a złote kopuły w jego blasku jeszcze bardziej nas oślepiły swoim pięknem. 

Fort Północny

Karosta była niegdyś militarną dzielnicą Lipawy, portem wojskowym. Wybudowano ją zupełnie od zera. Przygotowano nawet nową trasę kolejową. Natomiast na wybrzeżu planowano budowę fortu broniącego dostępu do Łotwy. Niestety jego usytuowanie sprawiło, że plany zarzucono. Powstało kilkanaście bunkrów na odcinku ok. 12 kilometrów, ale nigdy nie zostały wykorzystane przez wojsko. Stały się ruiną jeszcze zanim ukończono ich budowę. Takie miejsca mają w sobie coś niezwykłego, bo przyciągają rzesze turystów. Również i my po zobaczeniu zdjęć linii brzegowej, postanowiłyśmy tam podjechać. 

Tamtego dnia nasz plan zwiedzania zawierał przede wszystkim atrakcje militarne. Po wojskowym więzieniu przyszedł czas na bunkry na plaży. Miejsce bardzo ciekawe, dość nietypowe. Tym bardziej, że bunkrów było naprawdę dużo. Niestety większość została uszkodzona przez niszczycielską siłę morskich fal. Wiele z nich było zawalonych i nawet nie dało się zajrzeć do środka. Inne trzymały się w pionie na słowo honoru, a wejście do ich wnętrza było dość ryzykowne. Z drugiej strony, poza piaskiem, chwastami i jakimiś śmieciami, niewiele było tam to oglądania. Kupa starego betonu i tyle. Na mnie większe wrażenie zrobił ogrom tego miejsca i ten krajobraz. Długa linia brzegowa obsiana betonowymi bunkrami. 

Prawdopodobnie byłoby tam nieco przyjemniej, gdyby nie ten silny wiatr. Wiał z taką prędkością, że trudno było nawet wyjść z samochodu. Nie było więc mowy o spacerze brzegiem morskim, czy też dłuższym trekkingu wzdłuż tej linii dawnych umocnień. Ukrywając się przed wiatrem za leżącymi murami bunkrów, doszłyśmy do ostatniego bunkra widocznego na horyzoncie i potem wracałyśmy do samochodu, który zostawiłyśmy niemalże pod samym wiatrakiem. 

Miałyśmy sporo szczęścia, bo jak tylko zatrzasnęłyśmy za sobą drzwi auta, zaczęło padać. Nie był to jednak na tyle ulewny deszcz, żeby przeszkodzić nam w naszych planach zwiedzania, więc spokojnie podjechałyśmy kawałek dalej do miejsca pamięci ofiar Holocaustu. 

Pomnik ofiar Holocaustu

Miejsce jest ukryte w lasku. Nie ma wielu drogowskazów prowadzących do tego miejsca. A gdyby kierować się tylko znakami, nigdy byśmy tam nie dotarły ze względu na wszechobecne zakazy. Teoretycznie wjechałyśmy na jakiś teren budowy a droga była jednokierunkowa. Widziałyśmy już jednak parking i nasz cel, więc zaryzykowałyśmy i nic wielkiego się nie stało. Przez te pół godzinki, kiedy krążyłyśmy po lasku, nikt więcej tam nie przyjechał.

Miejsce samo w sobie nie jest w żaden sposób spektakularne. Wyglądało na nowe a jednocześnie dość zapomniane. 

Windawa (Ventspils)

Wyjeżdżamy z tych leśnych terenów i szutrowych dróg na asfaltową trasę. Cały czas wzdłuż wybrzeża podążamy na północ i zatrzymujemy się dopiero w centrum Windawy. Ponieważ zbliżała się pora obiadowa, zwiedzanie zostawiłyśmy na później i najpierw postanowiłyśmy poszukać jakiejś restauracyjki, gdzie mogłybyśmy smacznie zjeść i przy okazji trochę się rozgrzać. 

Jesień 2021 na Łotwie nie była najlepszą porą dla turystów. Z wiadomych względów wciąż większość lokali było pozamykanych. Nie pozwalano gościom usiąść przy stoliku w środku. Z jednej restauracji z polecenia Google zrezygnowałyśmy ze względu na niemożność komunikacji z obsługą. Panie nie mówiły po angielsku. Dla nas to nie był problem, chciałyśmy się dogadać chociaż na migi, ale druga strona niestety nawet nie próbowała. Panie wzruszały ramionami i było widać w ich oczach, że jak najszybciej chcą się nas pozbyć. Cóż, ich strata. Poszłyśmy więc do konkurencji, do takiego a la baru mlecznego - Ērmanītis. Oczywiście też nie można było usiąść w środku, ale pozwolili nam skorzystać z toalety i przygotowali obiad na wynos. Ceny śmiesznie niskie. Za jedną porcję zapłaciłam 2,80 euro!!! A jedzonko przepyszne. Serio, mówię Wam, już dawno w trakcie całej naszej podróży, nie jadłyśmy tak dobrze. 

Gdy już się posiliłyśmy wyszłyśmy na spacer po miasteczku. Zupełnie bez celu. Byle trochę rozprostować nogi, bo przed nami wciąż jeszcze była długa droga w aucie. 

Windawa jest miastem portowym. Łączy w sobie nowoczesność z historią. Na starówce zobaczymy sporo drewnianych budynków, typowych dla dawnej łotewskiej architektury. Wiele budynków jest odnowionych. Widać, że Ventspils stara się upiększać miasto jak może i całkiem dobrze mu to wychodzi. Mnie jednak w żaden sposób to miejsce nie powaliło na kolana. Szczerze mówiąc zupełnie bym o nim zapomniała, gdyby nie ta obiadowa przygoda ;) Jeśli będziecie gdzieś w okolicy, to koniecznie się tam zatrzymajcie na jedzonko. 

Przylądek Kolka

Tak jak wspomniałam pod jednym z ostatnich wpisów w odpowiedzi na komentarz Uli, plan zwiedzania powinien być różnorodny. A więc po tych kilku atrakcjach wojskowo-militarnych, pojechałyśmy na łono natury na Półwysep Kolka.

Nie było tam kompletnie nic. Ale to dlatego, że po sezonie letnim, nie jest to miejsce zbyt często wybierane przez turystów. Swoją drogą, wtedy jesienią w całej Łotwie nie spotkałyśmy zbyt wielu turystów. Chyba nie jest to zbyt popularny kierunek. 

Zatrzymujemy się na leśnym parkingu tuż pod wieżą widokową. Z najwyższego piętra rozciąga się widok na wybrzeże oraz rozległy las. Wbrew wszelkim pozorom, na plaży było całkiem sporo spacerowiczów. Nie mam pojęcia skąd oni wszyscy się tam wzięli, bo na parkingu, oprócz naszego samochodu, był jeszcze tylko jeden. A poza spacerowiczami, spotkałyśmy też kilku wędkarzy.

Odnoszę wrażenie, że przy dobrej pogodzie i dużej przejrzystości powietrza, z półwyspu można by zobaczyć zarys estońskiej wyspy Saaremaa. My pogodę miałyśmy jaką miałyśmy, więc poza ciemnymi chmurami na horyzoncie nie udało nam się nic innego wypatrzeć. Ale dodatkowe atrakcje wcale nie były konieczne, bo już sama plaża dostarczała sporo wrażeń. Zwalone drzewa pięknie dopełniały nadmorski krajobraz. Rybacy wpatrujący się w fale tworzyli niezwykle romantyczny klimat.

Dołączyłyśmy do innych i też wybrałyśmy się na przechadzkę brzegiem morza. A później jeszcze weszłyśmy w las i wybrałyśmy jedną z proponowanych tras spacerowych. Wśród drzew było dużo przyjemniej, gdyż tak bardzo nie wiało, jak chociażby na plaży. 

Przez pochmurną pogodę dzień wydawał się jakby krótszy, więc nie zabawiłyśmy zbyt długo na przylądku Kolka i pojechałyśmy dalej, na miejsce zakwaterowania w Jurmali. Po całym dniu na wietrze i chłodzie, wreszcie mogłyśmy się porządnie wygrzać, bo mieszkanie miało włączone centralne ogrzewanie. Nawet sobie nie wyobrażacie jaki to był luksus. Ciepłe cztery kąty. Gorący prysznic. Pyszna herbatka. Wygodne łóżku. Człowiekowi jednak niewiele potrzeba do szczęścia. Cdn. 

Komentarze

  1. Też nie chciałabym się znaleźć w takim więzieniu, ani nawet nie chciałabym zanocować. To nic, że to pewnie niezwykła przygoda, ale ile więźniowie tam wycierpieli! Dobrze, że łotewskie miejsca pokazujesz i opisujesz, bo na pewno to kraj, który zasługuje na zwiedzanie, sądząc choćby po atrakcjach przyrodniczych.
    Dzięki Julka za komentarzowe wspomnienie. Czekam na cd:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My i tak nie miałybyśmy szans, żeby się znaleźć w takim więzieniu, bo jednak było ono przeznaczone tylko dla wojskowych. Niemniej, chyba żadne więzienie nie może być fajne. Ale jak czasami sobie myślę, że teoretycznie ci więźniowie nic nie muszą robić, inni ciężką pracą płacą na ich utrzymanie, a oni sobie książki czytają w więziennej bibliotece, to w sumie chyba nie jest to taki najgorszy los haha
      Ja się bardzo cieszę, że pojechałyśmy na północ i to właśnie w takie mniej znane turystycznie rejony, bo nieczęsto czyta się na blogach o Estonii czy Łotwie, a przecież też tam jest wiele pięknych miejsc. W ogóle w Estonii, ale to już powtarzam do znudzenia. Jednak nic na to nie poradzę, że Estonia mnie w sobie rozkochała. Natomiast moja relacja z Łotwą jest raczej oziębła, aczkolwiek nie odmawiam temu kraju uroku.
      Pozdrawiam. A ciąg dalszy już niedługo. Zaraz zabieram się za przygotowanie zdjęć ;)

      Usuń
  2. W Kornwalii, w Anglii jest odnowione więzienie, przerobione na hotel, ale to takie bardziej posh klimaty. Każdy pokój-cela ma swojego "patrona", czyli więźnia, który w danej celi siedział. Ponoć tam straszy nawet. Nie byłam i pewnie nie będę , bo ceny odstraszają i wolę tę kasę wydać na noc w wiatraku haha

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też by mi było szkoda kasy na tego typu noclegi. Mam płacić setki złotych za spanie w spartańskich warunkach? Takie atrakcje to nie dla mnie. Ale zwiedzanie, czemu nie? ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram