Próba sił ~ trekking z Lluc do Pollençy
Kilka dni temu, po krótkiej przerwie, wróciłam na Majorkę. Ponadto skończyłam relacjonować podróż po Portugalii i Hiszpanii, dlatego myślę, że jest to świetny moment, żeby powrócić z wpisami z Majorki. Tym razem bez jakiejkolwiek chronologii postanowiłam, że zabiorę Was na trekking po Tramuntanie.
W zeszłym roku pod koniec sezonu odwiedziła mnie koleżanka. Planowałyśmy nasz wolny czas (bo obie wówczas pracowałyśmy) przeznaczyć na wycieczki po górach, głównie piesze. (Nie)stety pogoda okazała się nad wyraz piękna i wysokie temperatury skutecznie ochłodziły nasz zapał. Niemniej udało nam się zrealizować jeden prawie 20-kilometrowy trekking i to właśnie o nim dzisiaj Wam opowiem.
Czerwony szlak GR221 jest głównym szlakiem górskim na Majorce, łączy Palmę z Pollençą i przebiega wzdłuż całego pasma górskiego. Chciałabym kiedyś przejść całość, z plecakiem i spaniem w schroniskach. Na razie jednak zadowoliłyśmy się jednym odcinkiem - z Lluc do Pollençy, jakieś 18 km i praktycznie cały dzień na szlaku.
Rano podjeżdżamy do Pollençy. Auto zostawiamy na parkingu koło antycznego mostu Pont Romá i idziemy na przystanek autobusowy, skąd jedziemy do sanktuarium w Lluc - punktu początkowego naszej wycieczki. Najpierw idziemy do kościółka, wchodzimy na górę kalwaryjną, potem jeszcze jemy śniadanie w kawiarence i zaglądamy do biura informacji turystycznej i dopiero potem wychodzimy na szlak.
Odcinek, który sobie obrałyśmy, nie jest w żaden sposób wymagający. Na trasie nie ma wielu przewyższeń i przez większość czasu raczej schodzimy niż wchodzimy. Jedynym utrudnieniem jest odległość. I nawet jeśli gdzieś po drodze byśmy się rozmyśliły, czy opadły z sił, trudno byłoby przerwać wędrówkę, bo po prostu nie byłoby jak wrócić. Byłyśmy przekonane, że damy radę. I tutaj mały spojler: dałyśmy radę, choć nie obyło się bez przygód.
Na początku każdego trekkingu każdy ma mnóstwo energii i z optymizmem pokonuje kolejne metry. My również żwawym krokiem szłyśmy do przodu. Początkowo idziemy doliną, więc praktycznie po płaskim. Wokół mamy góry. Piękny widok. Dopiero później zaczynamy wspinać się w wyższe partie Tramuntany. Takim pierwszym charakterystycznym punktem jest schronisko Refugi de Son Amer. Zatrzymujemy się tam tylko na chwilę, by odsapnąć po krótkiej wspinaczce, robimy kilka zdjęć z punktu widokowego i idziemy dalej, bo nogi aż nas rwą do przodu.
Powoli schodzimy ze wzniesienia, na którym stoi schronisko i ponownie znajdujemy się w dolinie. Uwielbiam góry i panoramiczne widoki ze szczytów, ale być w dolinie otoczonej wysokimi górami też robi spore wrażenie, wydaje się, jakby się było w jakimś innym zamkniętym świecie, bo wokół panuje taka piękna cisza.
Nie będę Wam opisywać każdego kolejnego kroku, bo nie oto chodzi. Żeby zrozumieć fenomen górskich wędrówek, trzeba ich doświadczyć na własnej skórze. Po drodze nie było żadnych zabytków, o których historii mogłabym coś opowiedzieć. Po prostu skały, las, natura i my. I właściwie niczego więcej do szczęścia nie potrzeba. Wiele osób nadal kojarzy Majorkę z plażami i imprezami. Też niegdyś zaliczałam się do tego grona. Ale od kiedy tutaj mieszkam dostrzegam, że ta wyspa ma znacznie więcej do zaoferowania i właśnie to cały czas próbuję Wam tutaj na blogu przekazać - że Majorka jest piękna i ma różne oblicza, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Początkowo może się wydawać wręcz niemożliwym znalezienie miejsc zacisznych na tej wyspie, szczególnie w pełni sezonu turystycznego, ale one naprawdę istnieją, wystarczy wyjść ze schematu charakterystycznego dla typowego turysty, wystarczy chcieć zatracić się w esencji prawdziwej Majorki.
Wracając jednak do wędrówki, naszym kolejnym dłuższym przystankiem, gdzie robimy sobie przerwę na kanapeczki, jest schronisko Binifaldó. Znajduje się ono u podnóża jednego z wyższych szczytów - Puig Tomir (1104 m n.p.m.). W tej okolicy spotkałyśmy wielu piechurów, którzy wybierali się właśnie na ten szczyt. Sporym ułatwieniem jest fakt, że do schroniska można dojechać własnym samochodem i rozpocząć wędrówkę na szczyt dopiero stamtąd. Wejście na szczyt jest dość strome, ale widoki na pewno zacne. My tym razem sobie odpuściłyśmy, bo nie byłyśmy jeszcze nawet w połowie naszej trasy i nie chciałyśmy tracić energii. Ale może kiedyś...? O wielu miejscach na Majorce tak mówię, że kiedyś tam pojadę, że kiedyś tam wejdę i zobaczę na własne oczy, lista miejsc do zobaczenia rośnie z każdą kolejną wycieczką. Może się to wydawać wręcz nierealnym, że ta wyspa ma tak wiele do zaoferowania, bo przecież większość przylatuje tutaj na tydzień, odhacza najpopularniejsze miejsca i myśli, że o Majorce wie już wszystko. Po 6 latach na wyspie mogę powiedzieć, że tak naprawdę można by tu spędzić całe życie i nadal odkrywać nowe perełki. Między innymi właśnie z tego powodu tak bardzo lubię to miejsce. Tutaj po prostu nie można się nudzić.
Ze schroniska dość spory odcinek podążamy dawną drogą łączącą Lluc z Pollença. Jest ona szeroka i równiutka i też w niektórych miejscach dość kręta, aby prawdopodobnie łatwiej się wchodziło i schodziło osiołkom i furmankom. Obecnie nie jest używana, chyba że przez wędrowców. Natomiast sam szlak momentami wiedzie tą dawną drogą, a momentami ją po prostu przecina i wówczas schodzimy niemalże po skałkach. Odniosłam wrażenie, że ten przedostatni odcinek szlaku jest jeszcze nieukończony, gdyż w wielu miejscach leżały gałęzie a sam szlak też nie był za dobrze oznaczony. Ale pomimo tych niewielkich trudności dotarłyśmy do podnóża Tramuntany, skąd już praktycznie po płaskim idziemy do Pollençy i powiem Wam, że wbrew pozorom to był najtrudniejszy etap wędrówki. Bo z jednej strony wiedziałyśmy, że to już końcówka i zaraz będziemy na parkingu, a z drugiej strony miałyśmy wrażenie, jakbyśmy w ogóle nie przesuwały się do przodu. Przez brak przewyższeń trasa wydawała się po prostu nudna. Spory odcinek prowadził też asfaltową drogą, a asfalt podczas długodystansowej wędrówki jest prawdziwym złem. Nic więc dziwnego, że ostatnie kilometry pokonywałyśmy w milczeniu. Odległość dała nam się we znaki. Nogi bolały do tego stopnia, że każdy krok był wyzwaniem i gdybym się zatrzymała, prawdopodobnie nie byłabym w stanie ruszyć dalej. A jak sobie jeszcze pomyślałam, że potem będę musiała prowadzić samochód...
Ale dotarłyśmy. Całe i zdrowe. I szczęśliwe. Bo bez żadnego przygotowania (co nie było zbyt mądre) przeszłyśmy piękny górski odcinek. Potem na parkingu chwilę odpoczęłyśmy, usiadłyśmy aby odciążyć nogi i mogłyśmy jechać do domu. A właściwie to po drodze zatrzymałyśmy się jeszcze w porcie w Alcudii na podwieczorek, aby uzupełnić braki kalorii i tam też byłyśmy świadkami pięknego zachodu słońca.
To była świetna wycieczka, ale uzmysłowiła nam, że koniec września to jeszcze nie był moment na górskie eskapady i skutecznie wybiła nam z głowy kolejne trekkingi, tym bardziej, że z każdym dniem zamiast się ochładzać, robiło się cieplej i cieplej. Była to też dla nas swego rodzaju próba, czy jesteśmy już gotowe na przejście całego szlaku, czy jeszcze musimy poczekać. I powiem Wam tak. Czuję, że jestem w stanie to zrobić, ale moje nogi potrzebują nieco większego przygotowania, także w tym roku mam zamiar chodzić ile się da, aby dłuższe odcinki nie były już tak dużym wyzwaniem dla moich nóg.
No i to tyle na dzisiaj. Szczerze, to nie sądziłam, że aż tak się rozpiszę na temat tej wycieczki. A na koniec jeszcze kilka słów na temat tego, co tam u mnie się dzieje. Nie będę tłumaczyć, że miałam bardzo piękne plany co do bloga, ale wyszło jak zawsze. Chyba powinnam powoli zacząć się do tego przyzwyczajać i może nie robić tych planów? Aczkolwiek wiem, że jak nie będę miała żadnego planu, to będzie jeszcze gorzej... To chyba już lepiej wiedzieć co się chce osiągnąć i nie stresować się jak coś się przesunie w czasie, tylko po prostu dalej iść do przodu. I tak też będę robić w najbliższym czasie. Nie obiecuję regularności, bo jestem świadoma, że po prostu nie dam rady, gdyż praca w turystyce rządzi się swoimi prawami i nawet jeśli sobie coś zaplanuję, może wyniknąć jakaś nadprogramowa sytuacja i cały plan się sypie. Ale nie znikam, bo blogowanie sprawia mi ogrom radości i będzie to dla mnie wspaniała odskocznia od pracy, także myślę, że co jakiś czas będziemy się tutaj "widzieć".
Cześć Jukcia :) z tym blogowaniem tak to jest, nie zawsze jest czas i przeciez człowiek nie tylko żyje blogiem... A Twoja relacja z trekkingu po Tramuntanie na Majorce jest inspirująca! Cieszę się, że dzielisz się tymi niezwykłymi doświadczeniami z nami, mimo że nie zawsze udaje się utrzymać regularność. Każdy z nas inaczej prsesywa swoje wyprawy i to jest fajne :)Trzymam kciuki za kolejne wyprawy i relacje z podróży!
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa. Blogowanie to nie praca tylko hobby, więc ma być przyjemnie, a więc regularność schodzi na drugi plan.
UsuńPozdrawiam
Ja właśnie należę do tych tygodniowych turystów. Zobaczyłam kilka turystycznych miejsc, między innymi wspomniane przez ciebie sanktuarium w Lluc z pięknym kościółkiem i cudowną figurką Czarnej Madonny. Ale już te kilka miejsc pokazuje jak różnorodna jest wyspa i ile może zaoferować tym, którzy chcą zobaczyć więcej. Cieszę się ogromnie, że mogłam zobaczyć choć tyle, bo teraz wiem, choć tylko w niedużym stopniu oczywiście, o czym piszesz. I jestem ogromnie ci wdzięczna, że zechciałaś się ze mną spotkać podczas mojego pobytu, przez co wakacje na Majorce były jeszcze bardziej przyjemne.
OdpowiedzUsuńŻyczę ci spełnienia trekkingowych planów, a w pracy tylko przyjemnych gości. I oby wirusy cię omijały!
Całusy Juleczko!
Dziękuję Ula. Ja też się bardzo cieszę, że udało nam się spotkać. I nawet nie wiesz, jakie to miłe słyszeć takie pozytywne słowa o Majorce. Może jeszcze kiedyś uda Ci się tutaj wpaść i odkryjesz kolejne perełki.
UsuńWirus już na szczęście sobie poszedł i kamień spadł mi z serca, że i Was nie dopadło to paskudztwo.
Ściskam :)
Też lubię wędrować i żeby spacer był satysfakcjonujący nie wymagam nie wiadomo jakich widoków, chociaż oczywiście walorem jest jak jest cudnie. Ale mogę na przykład iść godzinami przez las, gdzie wokół same drzewa, i też będę przeszczęśliwa. Pamiętam jednak jak pisałam o jordańskim pustkowiu, które w ogóle Ci się nie podobało a dla mnie podczas podróży przez Jordanię było nieustającym źródłem zachwytów.
OdpowiedzUsuńWiadomo, że Majorka oferuje wspaniałe trasy trekkingowe i uwierz mi, że z chęcią teraz zamieniłabym moje zawalone papierami biurko na najbrzydszą z majorkańskich tras. Mhmmm, może jednak nie jestem aż tak zawalona robotą skoro mogę blogować?🙂
Wszystkiego dobrego!
Też mam takie dni, że mam ochotę po prostu iść, nieważne gdzie... I wtedy to nawet mało atrakcyjnymi krajobrazami potrafię się zachwycić.
UsuńMnie takie duże puste przestrzenie przerażają i chyba dlatego nie potrafiłam podzielić Twojego entuzjazmu co do jordańskiej pustyni.
Myślę, że mimo wszystko jesteś zawalona robotą, a przynajmniej u mnie to tak działa, że jak mam dużo pracy, to nagle staję się bardziej produktywna i znajduję czas nawet na blogowanie :D
Buziaki