Trekking po przylądku Formentor

W ostatnich latach Majorka stała się bardzo popularnym kierunkiem turystycznym. Do tego stopnia, że mieszkańcy momentami mają już naprawdę dość. Z resztą sami pewnie gdzieś tam się natknęliście na artykuły dotyczące protestów przeciw turystyce... Nie będę dzisiaj rozwijać tego wątku, bo jest to dość obszerny temat. Dążę jednak do tego, że w związku z tak ogromnym zainteresowaniem Majorką wśród turystów, władze co jakiś czas wprowadzają kolejne ograniczenia, aby nie tyle zniwelować ilość turystów, co po prostu zmniejszyć negatywne skutki i chronić lokalne dziedzictwo. Jednym z takich ograniczeń jest zakaz wjazdu na przylądek Formentor własnym środkiem lokomocji (z pominięciem rowerów) obowiązujący w szczycie sezonu. Aby jednak nie odbierać odwiedzającym możliwości zobaczenia na własne oczy tych niesamowitych krajobrazów, zorganizowano transport zastępczy. Osobiście uważam, że jest to genialne rozwiązanie. Widziałam jak wyglądała droga na Formentor, kiedy jeszcze każdy mógł sobie tam wjechać i powiem Wam, że zamiast odpoczywać, cieszyć się widokami i generalnie urlopem, denerwowaliśmy się tylko, czy w ogóle tam dojedziemy i czy stamtąd wrócimy o przyzwoitej porze, by mieć czas na zwiedzanie jeszcze innych miejsc. Tworzyły się ogromne korki. Natomiast obecnie na Formentorze panuje względny spokój. Nadal jest to jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc, ale nie ma tam już takiego chaosu, jak kiedyś.

Bezpośrednie autobusy linii 334 dojeżdżające do samej latarni, startują z Alcudii oraz z Portu de Pollença. Mają kilka przystanków na trasie, m. in. na punkcie widokowym Es Colomer (skąd moim zdaniem mamy nawet fajniejsze widoki niż z samego Formentoru) czy na plaży Formentor. Autobusy te nie tylko rozluźniły ruch na drodze na całym przylądku, ale też ułatwiły organizację trekkingów dla mniej zaprawionych w górskich wędrówkach. Nie trzeba iść tam i z powrotem tą samą trasą. (Pętli z wiadomych powodów na Cap de Formentor nie da się zrobić). Można więc sobie spokojnie dojechać do jednego punktu, przejść się stamtąd do kolejnego i potem wrócić autobusem. Co więcej trekking jest świetnym sposobem na zobaczenie tego bardzo popularnego miejsca z nieco innej perspektywy. Większość wybiera się do latarni, robi dwie fotki (w tym jedną z kozą - celebrytką) i wraca. A Formentor naprawdę zasługuje na większą uwagę.

Oczywiście nie pisałabym o tym wszystkim, gdybym sama już czegoś podobnego nie doświadczyła. W zeszłym roku (jeju, jak ten czas szybko leci) powróciłam na Formentor i spełniłam marzenie o trekkingu po przylądku. Jak na moje i mojej koleżanki standardy, wstałyśmy dość wcześnie, spakowałyśmy szybko plecaki i ruszyłyśmy do portu w Pollensie. Niedaleko przystanku autobusowych jest mnóstwo miejsc parkingowych, gdzie zostawiłyśmy samochód i cierpliwie czekałyśmy na autobus. Podjeżdżają dwa. Jeden już do połowy pełen, który przyjechał z Alcudii i drugi pusty, który zaczyna swój bieg właśnie tutaj. Co ważne, z racji na liczne zakręty na trasie i urwiska, ze względów bezpieczeństwa kierowcy autobusów bardzo pilnują, aby każdy pasażer miał miejsce siedzące, a więc ilość miejsc jest ograniczona. Dlatego lepiej jest przyjść na przystanek nieco wcześniej i ustawić się w kolejce. A gdy już jesteśmy na pokładzie, nie pozostaje nam nic innego jak zapiąć pasy i cieszyć się widokami. Dla wielu przejazd autobusem po tej trasie był prawdziwą przygodą. Nawet sobie nie wyobrażacie śmiechów i okrzyków zdziwienia, ale może też paniki... Mnie nie zaskoczyły klifowe widoki i strome zbocza, bo już kilkukrotnie jechałam tą trasą samochodem. Prawdziwym spektaklem były dla mnie pełne emocji reakcje pasażerów. A więc tak, przejazd autobusem po przylądku jest nie lada przygodą, nawet dla tych, którzy już podobnymi trasami wielokrotnie jeździli.

Dojeżdżamy do samej latarni. To tutaj większość właśnie wysiada. Wypijają kawkę w latarnianej kawiarni i następnym autobusem wracają w niższe partie wyspy. My chwilę sobie odpoczywamy. Nie pytajcie po czym tu odpoczywać, skoro jeszcze wcale się nie zmęczyłyśmy. Zjadamy szybkie śniadanko. Korzystamy z toalety, bo następna albo po powrocie do cywilizacji, albo gdzieś w krzaczkach. Oczywiście robimy kilka zdjęć na najbardziej wysuniętym na północ punkcie Majorki. A potem ruszamy. 

Początkowo idziemy po skałkach, ale szybko schodzimy na drogę asfaltową, tą samą którą przyjechałyśmy. I praktycznie przez cały czas to właśnie nią powolutku podążałyśmy w dół. Nie licząc rowerzystów i autobusów, które aż tak często nie jeździły, nie było żadnego ruchu. I to jest kolejny plus zamknięcia tej drogi w sezonie. Można sobie spokojnie pospacerować. Nawet zimą byłoby to pewnie dużo bardziej niebezpieczne właśnie ze względu na zwiększony ruch kołowy. A tak wiedziałyśmy, że musimy uważać przede wszystkim na zakrętach na rowerzystów oraz na autobusy, które mają tak ułożony rozkład, że nigdy się nie mijają na tych najwęższych odcinkach ani w tunelach.

Ale dlaczego szłyśmy ulicą? Czy nie ma tam żadnego szlaku pieszego? Po pierwsze drogą idzie się wygodnie ze względu na brak potrzeby nawigacji. Idzie się też szybciej i łatwiej, pomimo tego, że na zakrętach trzeba nieco nadrobić. Nie idziemy góra, dół, góra, dół, tylko cały czas powolutku schodzimy. A najważniejszy powód takiego wyboru trasy, to fakt, że szlak jest po prostu przestarzały i niedostosowany do współczesnych wymogów bezpieczeństwa. Najbardziej obawiałyśmy się przejścia przez tunel, byle by tylko nie spotkać się tam z autobusem. Na mapie zauważyłyśmy inną alternatywę - szlak prowadzący ponad tunelem. Jednak gdy doszłyśmy do tego miejsca, w ogóle nie widziałyśmy którędy mogłybyśmy wejść na ten szlak. Jak już przeszłyśmy normalnie przez tunel, to się ucieszyłyśmy, że jednak na siłę nie szukałyśmy tamtego szlaku, bo zejście z niego równałoby się próbie samobójczej. Zdjęcia tego aż tak nie oddają, ale wyglądało to naprawdę źle. Strome wąskie schodki bez żadnego zabezpieczenia tuż nad krawędzią klifu. Jeśli więc chcielibyście się wybrać na trekking po Formentorze, nie wierzcie mapom, nie są one zaktualizowane; nie ma też żadnego oficjalnego szlaku. W wielu miejscach, gdzie dawny szlak krzyżował się z drogą asfaltową, widać zabarykadowane przejścia i słupki po drogowskazach, także niegdyś była inna trasa, która jak widać ze względów bezpieczeństwa celowo została pozostawiono na zapomnienie. Najbezpieczniejszą opcją jest więc wędrówka asfaltem. Osobiście nie cierpię spacerować po asfalcie, ale w tym wypadku nie było tak źle. Przepiękne widoki wynagradzały wszystkie asfaltowe niedogodności.

Na całym przylądku Formentor jest kilka zatoczek, do których można dojść tylko na pieszo. Jest to kolejny powód, dlaczego warto wybrać się tam na trekking. Najbardziej popularne są Cala Figuera i Cala Murta, przy których również zatrzymuje się autobus. Nasz plan obejmował wędrówkę do obu tych plaż, a potem powrót autobusem do portu w Pollensie.

Do obu tych zatoczek zejście znajduje się w tym samym miejscu, z tym że jedna znajduje się po lewej stronie przylądka, druga po prawej. My najpierw schodzimy na zatoczkę Figuera, którą odwiedziłam już podczas mojej pierwszej wizyty na Majorce (ach, kiedy to było...) i miałam z nią bardzo pozytywne wspomnienia. Warto mieć ze sobą odpowiednie obuwie, bo wielu przyjeżdża tutaj autobusem w celu plażowania i potem z przystanku idą sobie w japonkach... Nie da się. Same byłyśmy świadkami, jak grupka dziewczyn próbowała zejść po stromym zboczu na plażę, a już za chwilę znowu je widziałyśmy i jestem niemalże pewna, że zrezygnowały i po prostu zawróciły. Zejście na Cala Figuera naprawdę nie należy do najłatwiejszych. Widać to też po ilości plażowiczów. Zero. Nie było tam nikogo. Stwierdziłyśmy więc, że jest to idealne miejsce na odpoczynek i jakąś przekąskę. Ale jak tylko wyciągnęłyśmy z plecaka kanapki, podeszła do nas mała wygłodniała kózka. Moja koleżanka nie przepada za dzikimi zwierzętami i w pierwszym odruchu rzuciła kózce kawałek bułki, żeby się odczepiła. Skutek był jednak zupełnie odwrotny. Kózka już wiedziała, że mamy jedzenie, więc stała się dużo bardziej nachalna. No i zaczęłyśmy spieprzać. Plecaki zapinałyśmy w pośpiechu. Ja z bułką w ręce przeżuwając kęs, który udało mi się ugryźć, zanim zapolowała na nas dzika koza. Scena jak z jakiegoś filmu. Naprawdę. Śmiać mi się chciało, a to nie pomagało w szybkiej ewakuacji. Moja koleżanka pod wpływem adrenaliny tak wystrzeliła, że nie mogłam jej dogonić. No i tyle było z naszego odpoczynku na plaży Cala Figuera.

Nie straciłyśmy jednak zbyt wiele. Od ostatniego razu Cala Figuera zmieniła się i wcale nie na lepsze. Mnóstwo śmieci na brzegu, więc nawet nie schodziłyśmy do samego poziomu morza. Nie wiem, czy te śmieci przypłynęły, czy zostawili je nieroztropni turyści. Jednak bez względu na to, jak śmieci tam trafiły, już nie pierwszy raz widzę jak ogromnym problemem są dla wyspy. Śmieci to jest kolejny temat, który ostatnio jest mi dość bliski i mam sporo przemyśleń, ale nie jest to miejsce, ani czas, aby roztrząsać ten ogólnoświatowy problem. 

Kózka chyba nie była aż tak głodna, bo dość szybko odpuściła sobie pogoń i dalej mogłyśmy zwolnić kroku. Nadal jednak nie zaspokoiłyśmy głodu, więc chciałyśmy jak najszybciej dojść na drugą plażę. Wróciłyśmy do punktu wyjścia, do ulicy przy przystanku autobusowym, przeszłyśmy na drugą stronę i tym razem dużo bardziej cywilizowaną drogą szłyśmy w kierunku Cala Murta.

To właśnie nad tę zatoczkę zmierza większość osób. Szlak jest niewymagający i tutaj w klapkach już jak najbardziej się da. Poza tym plaża ta słynie z oswojonych osiołków. Jednak mało kto wspomina, że osiołki powolutku zostają zdominowane przez kozy. Tak, na tej plaży też były kozy. Cała rodzina. Kiedy dotarłyśmy na wybrzeże, przy stoliku piknikowym była grupa znajomych. Podobnie jak my, przyszli tam z zamiarem zjedzenia lunchu. Kozy od razu się nimi zainteresowały. Były na tyle nachalne, że jedna z nich weszła na stół, a potem same między sobą zaczęły się przepychać, aby tylko zdobyć jakiś smakołyk. Oczywiście ludzie od razu zwinęli wszystkie manatki. Dopóki na widoki nie było żadnego jedzenia, kozy były dość przyjazne. Nie atakowały, nie podchodziły. Ale jak tylko wyczuły okazję, bez żadnego strachu podchodziły i zaczynały walczyć o swoje. I to niestety nasza wina, że dzikie kozy zachowują się w taki sposób. Przecież one powinny się bać, powinny z rezerwą patrzeć na przybyszy. A one bez żadnych skrupułów podchodzą i szukają pożywienia, które nawet nie jest dla nich odpowiednie. Gdyby ktoś im kiedyś nie pokazał, nie rzucił jakiegoś okruszka, nie byłyby one teraz tak uciążliwe. Najbardziej w tym wszystkim wkurza mnie to, że ktoś, kto przyjeżdża tutaj jeden raz w życiu, zachwyca się kozą i koniecznie musi mieć instagramowe zdjęcie z majorkańską kozą, więc na zachętę rzuca jej ciasteczko, pstryka fotkę, a potem wsiada w samochód, odjeżdża i zapomina. A koza zostaje... I niczym narkoman zaczyna zaczepiać innych i węszyć im po plecakach. Kozy nie potrzebują naszych ciasteczek, aby przeżyć. One wcale nie są głodne, więc nie musimy ich dokarmiać. To my je uczymy braku samodzielności. Człowiek niby taki hej do przodu, tworzy wielkie wynalazki, lata na Księżyc, a jednak głupi jest jak but. Wybaczcie, ale musiałam to z siebie wyrzucić. I mam ogromną prośbę, nie karmcie dzikich zwierząt, ani na Majorce, ani nigdzie indziej. Ja wiem, że to kusi, ale to nie jest ok.


Wracając do naszej wyprawy. Na plaży Cala Murta pomimo całej rodziny kóz, mogłyśmy posiedzieć nieco dłużej. Z resztą tutaj linia brzegowa była dużo bardziej przyjemna. Woda jednak zimna. A dno kamieniste, więc bez odpowiedniego obuwia, nawet nie dało się wejść głębiej. Z resztą my i tak nie byłyśmy przygotowane na plażowanie i pływanie. I właściwie tutaj nasza wycieczka dobiega końca.

Z plaży wracamy do głównej drogi i czekamy na nasz autobus. Nikogo oczywiście nie powinno zdziwić, że autobus przyjechał z niemałym opóźnieniem. Ale czas oczekiwania wcale nam się nie dłużył i tamten moment już zawsze będzie mi się kojarzył z małym konikiem. Kiedy z autobusu jadącego do latarni wysiedli pasażerowie, podszedł do nas jeden chłopak i pyta, którędy idzie się na plażę Cala Murta. Jako że całkiem dobrze mówił po angielsku nie skończyło się tylko na tym jednym pytaniu. Generalnie chciał wiedzieć, czy w ogóle warto. I wtedy moja towarzyszka mówi mu, że pewnie, że plaża ładna i że są tam osiołki... A facet robi duże oczy i tak niepewnie pyta: a co to te osiołki? Mój mózg szybko zaczął pracować, jak to wytłumaczyć i wtem koleżanka wypala: małe koniki; a ja w śmiech. I tym oto zabawnym akcentem na dzisiaj to tyle.

Komentarze

instagram