Puig de Randa

Jesień już na dobre zadomowiła się na Majorce. Coraz częściej pada. Temperatury spadają. Jednym słowem, pogoda jest dość niepewna i trudno cokolwiek planować z dużym wyprzedzeniem. Ale dobre w tym wszystkim jest to, że wreszcie można wyruszyć na szlak bez obawy przed udarem słonecznym lub nagłym omdleniem na skutek zbyt wysokiej temperatury. Kurtkę przeciwdeszczową na wszelki wypadek można zapakować do plecaka, a w samochodzie zostawić jakieś ciuchy na zmianę, gdyby zaszła taka potrzeba. No i warto też pamiętać o butach, co mnie tym razem zupełnie wyleciało z głowy i koniec końców i tak musiałam wrócić wcześniej do domu, bo gdy zaczęło padać, w butach zrobiło mi się jezioro. Inna kwestia, że nie mam tutaj butów odpowiednich na takie deszczowe eskapady, toteż tak bardzo martwiłam się, żeby deszcz nie popsuł mi planów. Na szczęście główny punkt wycieczki udało się zrealizować jeszcze zanim ciemne chmury dotarły na południowy - zachód wyspy. 

Jedna z moich dawnych kompanek majorkańskich eskapad, postanowiła przylecieć z powrotem na Majorkę, na weekend. Oczywiście musiałyśmy zaplanować jakiś wspólny trekking. I jak to bywało do tej pory i tym razem odłożyłyśmy wszystko na ostatnią chwilę. W piątek wieczorem co prawda miałyśmy jakiś plan, ale prognoza deszczowej pogody sprawiła, że ostateczną decyzję odłożyłyśmy na sobotni poranek, jak już się spotkamy. I faktycznie, w sobotę rano zupełnie zmieniłyśmy kierunek i zamiast wybrać się w góry, ruszyłyśmy w stronę charakterystycznego wzniesienia zwieńczonego białą kulą. 

Wspinaczkę rozpoczęłyśmy w bardzo malutkiej miejscowości (dane z 2011 roku wspominają o zaledwie 111 mieszkańcach) zwanej Randą, która ma bardzo przyjemny małomiasteczkowy, wręcz sielski klimat. Jednak bliskość Puig de Randa  (543m n.p.pm.) sprawia, że nie jest to pueblo uśpione a restauracja (chyba jedyna otwarta) specjalizująca się w kuchni lokalnej aż pękała w szwach. Na przeciwko niej znajduje się dość sporych rozmiarów jak na tak małą miejscowość parking, gdzie zostawiamy samochód i stamtąd rozpoczynamy nasz marsz na szczyt. Oczywiście można wjechać na sam szczyt samochodem, ale przecież wspinaczka jest dużo ciekawsza. 

Przechodzimy kamienną uliczką na drogę prowadzącą na górę. Początkowo idziemy szosą i dopiero później schodzimy na górską ścieżkę, która doprowadzi nas na sam szczyt. Tutaj już nie musimy się obawiać samochodów wyłaniających się zza zakrętów i rowerzystów pędzących z góry z zawrotną prędkością. Również piechurów nie ma zbyt wielu, spotykamy raptem jednego schodzącego już do Randy. Co innego na górze, tam to były istne tłumy... Ale zanim zdobyłyśmy szczyt, odbiłyśmy kawałeczek, by zobaczyć jaskinię Cueva de Ramon Llull, wewnątrz której mieści się niewielka kapliczka. Niestety miałyśmy pecha. Ze względu na jakieś prace konserwatorskie, cały teren był ogrodzony i poza tabliczką informacyjną, niczego więcej nie zobaczyłyśmy. A i tabliczce robiłam zdjęcie przez kraty, by później móc sobie na spokojnie wszystko doczytać.

Ramon Llull (bł. Rajmund Llull) urodzony w 1232 roku swoją młodość spędził na dworze Jakuba I Zdobywcy (Jaime I) korzystając ze wszystkich dobrodziejstw, jakie oferowała mu pozycja pazia. Jak pisze w swojej biografii, w wieku 30 lat, doznał pięciu objawień, które nakłoniły go do porzucenia dotychczasowego życia (w tym żony i dziecka) i rozpoczął tułaczkę. Przez długi czas przebywał we wspomnianej wyżej jaskini, która obecnie utożsamiana jest z procesem przemiany Llulla i początkiem jego misji nawracania świata muzułmańskiego.  

Na szczycie Puig de Randa znajduje się dość duży obiekt. Jest to klasztor franciszkanów, obok którego działa hotel i restauracja. Przylega do niego również niewielka kapliczka, a w sąsiedztwie sklepik z pamiątkami i muzeum. Nic więc dziwnego, że spotkałyśmy tam takie tłumy, skoro cały kompleks jest tak ładnie przystosowany pod turystów. Ale nie zawsze było to miejsce tak tłumne. 

Początkowo Puig de Randa pełnił funkcje samotni. Pierwszym znanym pustelnikiem był wspomniany Ramon Llull. Naśladowcy Llulla kontynuowali jego misję, a niewielki ermitaż rozbudowali do rozmiarów współczesnego sanktuarium Nostra Senyora de Cura. Do 1830 roku działała tam również jedna z trzech szkół gramatycznych (dwie pozostałe mieściły się w Ince i Porreres), jednak wraz z jej zamknięciem, cały kompleks został opuszczony i podupadał aż do momentu przybycia Franciszkanów w 1913, którzy wybudowali obecny klasztor.

Poza sanktuarium na szczycie, w okolicy znajdują się jeszcze dwa inne obiekty sakralne, które chciałyśmy zobaczyć w drodze powrotnej, dlatego też schodziłyśmy w większości szosą. Kiedy dotarłyśmy do kościółka p.w. św. Honorata (Ermita de Sant Honorat) byłyśmy ponownie zaskoczone ilością samochodów na niewielkim parkingu. Jednak tutaj zagadka tłumów szybko się rozwiązała - odbywał się tam ślub. Z tego też względu nie mogłyśmy obejrzeć całego kompleksu i ograniczyłyśmy się jedynie to krajobrazów. Podobna sytuacja spotkała nas nieco niżej, gdzie wznosi się najmniejszy z okolicznych kościółków. Jest usytuowany u stóp klifu, na którego szczycie wznosi się Ermita Sant Honorat. Wyobrażam sobie, że lokalizacja musi być przepiękna, niestety po raz kolejny prace konserwatorskie i brama zamknięta na cztery spusty uniemożliwiła nam przekonanie się o tym na własne oczy. Tego dnia udało nam się uciec przed deszczem, niestety trzy z czterech obiektów na naszej trasie, były niedostępne. Coś za coś?

No a z tym deszczem to tak nie do końca prawda, bo po południu chciałyśmy sobie jeszcze zrobić spacer wokół Petry i nawet go rozpoczęłyśmy, gdy w pewnym momencie usłyszałam zbliżającą się ulewę. Kilka sekund później lało jak z cebra. Nie dość, że z góry, to jeszcze droga zamieniła się w rzekę. Chcąc nie chcąc, musiałyśmy przedwcześnie zakończyć naszą eskapadę. A buty suszyły się aż do poniedziałku. Jesienny deszcz na Majorce oznacza wysoką wilgotność, co przy braku ogrzewania znacznie wydłuża proces suszenia. 




Jak już się rozpadało, to przez kolejne 24 godziny nie przestało. Na szczęście ten weekend, w Hiszpanii był długim weekendem, więc koniec końców i tak zaliczyłam dwie wycieczki. O kolejnej za tydzień, mam nadzieję. Tym czasem życzę Wam udanej końcówki tygodnia i słonecznego weekendu :)

Komentarze

  1. Jeden na cztery to i tak nieźle, zważywszy na niesamowity szlak którym szłyście! Nawet gdyby wszystkie obiekty były niedostępne, to i tak warto by tę drogę przejść.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie. Widoki były wspaniałe. No i jeszcze te chmury...

      Usuń
  2. Pues sí parece que el otoño llegó. A pesar de la lluvia merece la pena la excursión y disfrutarla. Buen reortaje
    Buen fin de semana Jula. Cuídate.
    Un abrazo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Por suerte han vuelto días soleados y sin lluvia :)
      Un abrazo

      Usuń
  3. Po raz kolejny udowodniłaś, że Majorka to wyspa niekończących się możliwości spacerowych. Jesień na zdjęciach słabo widać, może tylko chmur więcej niż zawsze. O takim jesiennym niebie marzy wielu z nas :). W eksplorowaniu terenu naprawdę jesteś moją bratnią duszą, też mam w sobie taki zew.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jesień może słabo widać, ale zdecydowanie już ją czuć w powietrzu, jednak jest to jesień bardzo przyjemna i wręcz idealna na takie piesze wycieczki :)
      Pozdrawiam bratnią duszę ;)

      Usuń
  4. Choć zakończona deszczem, bardzo ciekawa ta wycieczka.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza wyrażającego Twoją opinię.
Dziękuję za wizytę na blogu. I zapraszam częściej ;)

instagram