Jedna wielka klapa czyli trekking na Puig de Sant Salvador
Czy to jakaś niepisana zasada, że jak weekend, to pogoda się pogarsza? Już niepierwszy raz w tygodniu jest słonecznie, bezwietrznie, po prostu idealnie, by wybrać się na wycieczkę, a wraz z początkiem weekendu następuje załamanie pogody. W tym tygodniu aura była iście wiosenna, zupełnie nie przypominała zimy, nawet tej majorkańskiej. Zaczęłam więc planować dłuższy trekking. Ale na kilka dni przed weekendem w wiadomościach zaczęli wspominać o silnych wiatrach, które miały dotrzeć nad wyspę w sobotę. No i dotarły, a ja byłam zmuszona zmienić nieco plany.
Nie chciałam zmienić kierunku podróży, nie chciałam nawet skracać zaplanowanej trasy, jednak nałożyło się na siebie wiele czynników i niestety znowu wyszło jak zawsze... Najpierw wyjechałam godzinę później niż planowałam. Później trochę się pogubiłam w labiryncie uliczek. Nie wiem, po jakiego grzyba w ogóle wjeżdżałam do centrum miasteczka? Zamiast zaufać intuicji, zaufałam GPSowi i straciłam kilkanaście cennych minut. Kiedy wreszcie dojechałam pod cmentarz, skąd miałam wyruszyć na szlak, już wiedziałam, że nie zrobię całej trasy, a tylko jedną jej część...
W planie było zdobycie dwóch najwyższych szczytów koło Felanitx. Ostatecznie zdobyłam tylko Sant Salvador i to jeszcze po jakich perypetiach...
Początkowo szło się naprawdę fajnie. Prosta utwardzona wiejska droga. Słoneczko przyjemnie grzało. Wiatr wcale nie był taki silny, jak zapowiadali. W dodatku te widoki na okolicę. Puig de Sant Salvador wydawał się być bardzo daleko, ale z cmentarza do podnóża góry były tylko 2 kilometry, więc chyba nie aż tak daleko. Nawet się nie obejrzałam a już byłam na parkingu pod szczytem. Było kilka samochodów, ale pieszych nie widziałam.
Zamiast iść ulicą (bo oczywiście na szczyt, na którym znajduje się niewielkie sanktuarium, można dojechać także samochodem), wybrałam leśną ścieżkę nieco odległą od ulicy. Teraz nieco zmienił się poziom trudności. Zaczęłam iść pod górę, ale nadal było łatwo i przyjemnie. Jednak im dalej szłam, ścieżka robiła się coraz węższa, coraz bardziej zarośnięta i oczywiście coraz bardziej stroma. W końcu zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Zaczęłam żałować, że nie miałam ze sobą kijków trekkingowych i butów górskich. Wtedy sobie powiedziałam, że na pewno nie będę tędy wracać. Poziom nachylenia był taki, że zejście w dół raczej przypominałoby zjazd na tyłku. Były też momenty, że zastanawiałam się, czy nie zawrócić, bo im dalej w las i w górę, tym ścieżka robiła się bardziej stroma, a wiatr przybierał na sile z każdą minutą. Ale wtedy sobie myślałam, że przecież jestem już tak blisko, że przecież schodzenie tą trasą będzie jeszcze gorsze niż wspinaczka... No i szłam dalej w górę. Powoli. Momentami praktycznie na kolanach, wspomagając się rękami. No i znowu zaczęłam się zastanawiać, czy to był na pewno dobry pomysł, czy w ogóle gdzieś tędy dojdę, bo na szlaku nie spotkałam nikogo... I wtedy właśnie spotkałam Flor, która szła w dół. Pierwsze co mi przeszło przez myśl to, że kobieta ta musi być szalona schodząc tą trasą. Ale pierwsze wrażenie lubi być błędnym.
Od słowa do słowa i okazało się, że Flor schodzi w dół, bo po prostu nie miała innej opcji. Pod samym szczytem, kiedy już widziała cel, czyli platformę widokową i wysoki krzyż, szlak skomplikował się do tego stopnia, że nie widziała możliwości, by którędykolwiek przejść. Poza tym wiatr na szczycie był tak silny, że postanowiła nie ryzykować i zaczęła schodzić. I wtedy właśnie się spotkałyśmy.
Zdecydowałam, że nie ma co się męczyć, skoro i tak nie ma tam bezpiecznego przejścia, w dodatku ten wiatr i ciemne chmury, a wygląd Flor i jej ubłoconych rąk tylko potwierdzał jej słowa. Sceneria iście z jakiegoś filmu grozy. Choć się zarzekałam, że nie będę schodzić tą trasą, stwierdziłam, że będzie to najrozsądniejsza decyzja. To nie był dobry dzień na trekking.
Schodziłyśmy razem, więc obie czułyśmy się nieco bezpieczniej na tym stromym szlaku. Zaliczyłyśmy kilka potknięć i zjazdów na tyłku, na szczęście bez większego uszczerbku na zdrowiu.
Ponieważ Flor szła do sanktuarium w ramach pielgrzymki, by zanieść tam swoją prośbę do Matki Bożej, postanowiła, że skoro nie udało jej się dotrzeć na pieszo, wjedzie samochodem do krzyża a stamtąd dalej przejdzie pieszo odcinek, którego nie mogła zrobić ze względu na brak przejścia. Zaproponowała, że może mnie podrzucić na górę. Skorzystałam z zaproszenia i razem wjechałyśmy praktycznie na sam szczyt, gdzie się już rozdzieliłyśmy. Ona potem wróciła samochodem, a ja zeszłam bardziej cywilizowanym szlakiem.
Najpierw jednak weszłam na platformę widokową z krzyżem. Miejsce to zagospodarowano dopiero w 1957 i robi naprawdę ogromne wrażenie. A silny wiatr tylko potęgował moje odczucia. Musiałam aż założyć kurtkę, bo zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Choć było to miejsce idealne, by zrobić sobie przerwę na lunch, warunki atmosferyczne zdecydowanie nie sprzyjały. Obeszłam więc krzyż dookoła, zrobiłam kilka zdjęć i ruszyłam w stronę sanktuarium.
Pierwszy kościół na szczycie góry Sant Salvador został wzniesiony w 1348 roku. Była to świątynia raczej prowizoryczna. Obecną wybudowano w XVIII wieku. W 1934 w sąsiedztwie kościoła wzniesiono pomnik Chrystusa Króla. Jest imponujący. W dodatku wokół rozpościerają się zapierające dech w piersiach widoki. Wiatr również zapierał dech.
Kościółek był otwarty. W ogóle jest to cały kompleks pielgrzymkowy. Był tam niewielki sklepik z pamiątkami i dewocjonaliami. Również kawiarenka, aktualnie zamknięta z powodu pandemii. Toalety publiczne a w okolicy także miejsce piknikowe, gdzie były zajęte wszystkie stoliki. Pomimo dość ponurej pogody, całkiem sporo osób wybrało się na Puig de Sant Salvador.
Ja długo tam nie zabawiłam. Nie lubię wiatru. Bardzo mnie irytuje. Poza tym zaczęło nieznacznie kropić. Nici z mojego lunchu na szczycie. Postanowiłam zejść i zjeść coś dopiero na dole. Szlak w dół był naprawdę przyjemny. Nie wiem, jak to się stało, że na początku wybrałam tamten hardcore'owy. W pewnym momencie nawet powtórnie wyświeciło słońce, więc koniec końców, trekking nie zakończył się tak źle, jak przewidywałam. Mimo to, nie osiągnęłam swojego celu i już sobie postanowiłam, że jeszcze tam wrócę. Tym bardziej, że teraz nawet nie spróbowałam zdobyć sąsiedniego szczytu.
Droga powrotna ze szczytu zajęła mi jakąś godzinkę, ale nawet nie wiem, kiedy minęło tych 60 minut. Szło się naprawdę przyjemnie. A mówi to osoba, która nie cierpi schodzenia ze szczytów. Znacznie bardziej wolę wspinaczkę. Z tego też względu, na tym pierwszym odcinku, konsekwentnie szłam w górę. Jeszcze przed spotkaniem Flor, nie potrafiłam sobie wyobrazić, jakbym miała tamtędy schodzić. Ale jak widać, wszystko może się zdarzyć.
Pomimo, że się namęczyłam i jakoś dotarłam na szczyt i coś tam zobaczyłam, ta wycieczka była kompletną klapą. Nic nie szło po mojej myśli. Poczynając od pobudki. Ale wszystko ma dwie strony medalu i naprawdę cieszę się ze spotkania Flor. Prawdopodobnie już nigdy więcej się nie spotkamy, ale na pewno obie będziemy to spotkanie na szlaku pamiętać, bo dla obu była to wycieczka raczej niezapomniana.
Ten tekst to jest moje trzecie podejście do opublikowania czegoś nowego na blogu. Najpierw napisałam praktycznie całą relację, a jak zaczęłam wybierać zdjęcia, to stwierdziłam, że jednak napiszę o czymś innym. W ten sposób powstał kolejny tekst. Brakowało mu tylko zdjęć. Ale ze względu na mały remont na blogu, chciałam poczekać z doborem fotografii i w międzyczasie wybrałam się właśnie do Felanitx i koniec końców postanowiłam napisać o tej najnowszej wyprawie.
Do tej złej pogody w weekend to już trzeba przywyknąć ☺ u mnie też tak jest 🙈 na dziesięć razy do może dwa razy trafi się ładna... a mg wszedzie mamy bardzo daleko i weź tu człowieku coś zaplanuj... tak samo jest i w święta i w długiej weekendy... sami Norwegowie mówią że to typowe w Norwegii ☺ Ty chociaż na Majorce masz tego słońca bo u nas to loteria ☺
OdpowiedzUsuńW Polsce też tak było :D To chyba jest typowe dla całego świata. Fakt, słońce jest, ale silny wiatr skutecznie mnie zniechęca do jakichś dłuższych wypraw.
UsuńTa zła pogoda w weekendy to niestety norma, cały tydzień ładnie a w sobotę i niedzielę deszcz.
OdpowiedzUsuńJestem pewna, że kiedyś tam wrócisz ( w lepszych butach i z kijkami ) i zdobędziesz oba szczyty oraz nadrobisz to co tym razem się nie udało. Tak czy siak uważam, że lepszy taki spacer niż nuda i siedzenie w domu. Przypomniałaś mi teraz o czasach kiedy w towarzystwie mojej Mili szwędałam się tak jak Ty i jak fajnie było spotykać ludzi po drodze, równie szalonych jak ja :).
Zauważyłam bardzo fajne zmiany na blogu, zdecydowanie na plus. Brakuje mi tylko trochę Twojego logo. Sama już od jakiegoś czasu przymierzam się do nowego szablonu ale ja jestem mało kumata w tej dziedzinie i trochę się boję, że przez przypadek wszystko usunę bo już kilka razy słyszałam o takich przypadkach. Albo że nie będę umiała dostosować bloga do nowej formuły. Teraz w czasach pandemii co chwilę mam myśl żeby coś zmienić bo już na to najwyższa pora ale informatyczka ze mnie kiepska...
Pewnie, że tak lepiej. Przynajmniej mam teraz jakieś pojęcie, jak tam wygląda i do kolejnej wyprawy lepiej się przygotuję. No i w miarę możliwości wybiorę dzień bezwietrzny.
UsuńZawsze mam bardzo miłe wspomnienia, jeśli chodzi o napotkanych na szlaku ludzi :)
Logo będzie już niedługo. Wciąż jeszcze dopracowuję szczegóły. Za zmiany na blogu zabierałam się już od dawna, no i w końcu się udało. Jeśli mogę Ci coś doradzić, to przed wprowadzaniem jakichkolwiek zmian, zapisz kopię zapasową aktualnego szablonu. Możesz też sobie stworzyć osobnego bloga i tam próbować. Osobiście kiedyś ogarniałam html i css, ale w dobie urządzeń mobilnych wiele się pozmieniało i już wyszłam z wprawy, więc choć początkowo próbowałam, poddałam się i poszłam po pomoc do osób, które się na tym znają :)
Teraz patrzę, że zdjęcia mi się trochę rozjechały...
UsuńTeż już myślałam o tym, żeby zwrócić się o pomoc do profesjonalistów. Nowego szablonu się nie boję, boję się tylko, że nie będę umiała dostosować bloga. Bo np. ja mam po prawej stronie indeks miejsc, w których byłam a nowy szablon tego nie przewiduje i wtedy co? Zniknie mi to wszystko? Za dużo pytań i wątpliwości, za dużo... :).
UsuńNa wszystko jest jakiś sposób ;) Tak mi się przynajmniej wydaje. Z mojej strony mogę Ci polecić Karolinę z Karografia.pl. Bardzo fajnie się z nią współpracuje. Może coś Ci doradzi :)
UsuńZnam tę stronę, może faktycznie nadeszła pora żeby odświeżyć bloga i skorzystać z pomocy specjalistki. Dzięki.
UsuńTo na pewno była niezapomniana wyprawa! A takie bajeczne widoki to trzeba sobie dawkować. Nie można wszystkich od razu, bo można stracić dech... z zachwytu. Piękne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)))
Oj, dawkuję sobie tą Majorkę, ale raczej z obawy, że zabraknie mi miejsc do odwiedzenia. Choć im dłużej tutaj mieszkam, tym lista miejsc do odwiedzenia coraz dłuższa, a praktycznie każdego weekendu coś z niej wykreślam.
UsuńKiepska aura w weekend - aż się uśmiechnęłam,
OdpowiedzUsuńznamy, znamy.
Mam tak z Trójmiastem - jadę, okropna pogoda,
wyjeżdżam - robi się ładnie.
Wyprawa wcale nie taka zła,
skoro tyle cudnych widoków i fotek.
Widoki cudne, bajeczne - te sakralne kiczowate,
ale to normalka.
Po powrocie docenia się każdą wyprawę, bo w końcu przeżyliśmy coś niezwykłego. Lepsze takie wędrówki w niezbyt przyjemnej pogodzie, niż siedzenie w domu i nicnierobienie.
UsuńPozdrawiam
Takie wyprawy mogą trochę złościć, ale koniec końcem dzięki takim przygodom są wspomnienia, które warto opisać :)
OdpowiedzUsuńPewnie. Wspomnienia są zawsze. Czasem ciekawsze, innym razem trochę nudniejsze, ale przede wszystkim nasze własne ;)
UsuńMasz rację co do pogody w weekendy. U nas zawsze jest paskudna. A co do krajobrazów, to faktycznie zapierają dech w piersiach. Są przecudne.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam:)
W zeszłą sobotę pogoda jakimś cudem dopisała, ale już niedziela była paskudna. Na ten weekend zapowiadają przyjemną aurę, więc zobaczymy, gdzie mnie poniesie ;) Może właśnie wrócę w tamte strony i uwiecznię jeszcze więcej pięknych krajobrazów :)
Usuń