Kryjówka Piratów czyli Cova des Pirata
Wiedzieliście, że piraci to nie tylko z Karaibów? Na Morzu Śródziemnym również grasowali. Stąd też tak wiele wież obronnych na wybrzeżach Majorki. Oczywiście inni wrogowie też się pojawiali na horyzoncie, ale dzisiaj wspominam o piratach, bowiem na ich cześć nazwano jedną z wielu majorkańskich jaskiń, którą dzisiaj Wam pokażę. Wyobrażacie sobie, że mogła to być prawdziwa kryjówka dla piratów? Może ukryli tam jakiś skarb?
Mimo, że zima już za rogiem, wracam wspomnieniami do tej wakacyjnej wycieczki. Była to chyba jedna z dłuższych pieszych wypraw, w dodatku w trudnych letnich warunkach. Ale mam z tego dnia mnóstwo pięknych wspomnień i setki zdjęć. Sami się przekonajcie, czytając dalej.
Naszą wycieczkę rozpoczęłyśmy na plaży Cala Romántica, która wcale romantyczną nie jest, o czym wspominałam w tym poście (przy okazji zobaczycie tam też inne plaże Majorki). Dzięki temu, że dotarłyśmy tam wcześnie rano, czyli mniej więcej o 11:00 :D, nie miałyśmy większego problemu z parkowaniem. Samochód zostawiłyśmy na plażowym parkingu (uwaga! część miejsc parkingowych znajduje się na nieutwardzonym terenie i niektórzy później mieli problem, żeby stamtąd wyjechać) i ruszyłyśmy na podbój południowego wybrzeża.
Ponieważ Cala Romántica leży w dole pomiędzy dwoma klifami, już na samym początku czekała nas wspinaczka. W normalnych okolicznościach, pewnie nie byłoby to nic nadzwyczajnego i trudnego, bo teoretycznie słońce nie powinno przeszkadzać, skoro klif jest porośnięty dość wysokimi drzewami, lecz tamtego dnia pogoda była bardziej niż upalna i właściwie już po kilku krokach zaczęłyśmy narzekać, że to wcale nie był dobry pomysł, żeby robić taki trekking w takim dniu. Co prawda wiedziałyśmy, że będzie ciepło i właśnie z tego względu wybrałyśmy spacer po wybrzeżu, bo w razie, gdybyśmy już dalej nie mogły, zawsze pod ręką miałyśmy jakąś plażę z orzeźwiającą wodą, żeby odpocząć. Na szczęście tak łatwo się nie poddałyśmy. Byłyśmy przecież dopiero na początku. Nie mogłyśmy tak po prostu odpuścić, nawet jeśli głupotą było rozpoczynanie marszu tuż przed południem. Ale wiadomo, głupota nie zna granic. Poza tym, gdy jest ciężko, później ma się większą satysfakcję z osiągnięcia celu. Tak też było w naszym przypadku. Udało się zrealizować cały plan.
Kiedy już się wspięłyśmy na górę, skończył się cień. Na horyzoncie nie było widać, żadnego drzewa, które dawałoby schronienie przed słońcem. Pocieszeniem był fakt, że miałyśmy nakrycia głowy, krem z filtrem zaaplikowany na wszystkie części ciała a szlak prowadził po płaskim terenie. Pomimo słońca w zenicie, spotkałyśmy na trasie całkiem sporo piechurów, w tym rodziny z dziećmi, czyli nie jako jedyne podjęłyśmy tak głupią decyzję, by spacerować w pełnym słońcu.
Ten pierwszy etap wędrówki był raczej jednostajny. Niewiele się działo. Wciąż trzeba było patrzeć pod nogi, by się nie potknąć o jakąś wystającą skałę. Widoki raczej mało urozmaicone, granat wody, błękit nieba i zieleń krzaków, które co i rusz obdrapywały nagą skórę nóg, ale przecież odkrywając kolejne niezwykłe miejsca, takie zadraśnięcia nie mają większego znaczenia.
COVA DES PIRATA
Po cudownej wizycie w jaskini Campanet, miałyśmy ochotę na więcej. Tamta jaskinia zrobiła na nas takie wrażenie, że teraz wodziłyśmy palcem po mapie w poszukiwaniu kolejnych perełek. Gdy natrafiłyśmy na jaskinię, której nazwa pobudza wyobraźnię, bo przecież Jaskinia Pirata musi mieć jakąś niesamowitą historię; nie mogłyśmy sobie jej odpuścić. Jednak Cova des Pirata to zupełnie inny typ jaskini. Tak jak ta w Campanet była przystosowana pod turystów, tak Jaskinia Pirata jest dość dzika. Nie brakuje jednak chętnych, by ją odwiedzić. Bo to co w sobie kryje, bez dwóch zdań, jest warte wizyty.
Zanim jednak weszłyśmy do wnętrza ciemnej pieczary, zrobiłyśmy sobie przerwę na jedzonko. Nigdy nie wiadomo, co też może na nas czyhać w otchłani jaskini, więc zawsze lepiej być zaopatrzonym w energię. W tym czasie z jaskini wyszła grupa grotołazów, w kaskach z latarkami czołówkami i... w strojach kąpielowych! Jak się okazało, gdzieś w dole jest sporych rozmiarów jezioro podziemne, w którym można popływać. Poza tym jezioro łączy się z inną jaskinią, do której można się dostać jedynie od strony morza. My niestety ze względu na brak osprzętu i przede wszystkim brak przewodnika znającego jaskiniowe korytarze, nie zdecydowałyśmy się na poszukiwania tego niezwykłego akwenu.
Do jaskini wchodzisz na własną odpowiedzialność. Wejścia co prawda strzeże żelazna bramka, ale nie ma żadnej kłódki i swobodnie można się dostać do środka. Wchodzimy do niewielkiego korytarzyka, po którego dwóch stronach znajdują się obszerne komnaty. My wybieramy tę po prawej stronie. Jest naprawdę wielka. Tutaj jeszcze nie potrzeba dodatkowego oświetlenia, ale gdy tylko wchodzimy w kolejny niewielki korytarzyk, bez latarki ani rusz. Miałyśmy szczęście, że wyszła przed nami ta duża grupa, więc teraz byłyśmy wewnątrz zupełnie same i na spokojnie mogłyśmy się wszystkim zachwycać. Nawet znalazłyśmy sposób na zrobienie jakichś sensownych zdjęć. Flash niestety nie był dobrą opcją, ale mając pod ręką trzy telefony, dwa wykorzystywałyśmy jako oświetlenie, a trzecim robiłyśmy zdjęcia.
Powoli wchodziłyśmy coraz głębiej, uważając jednak, by się nie zgubić. Zakamarków w jaskini było od liku, a wszystkie wyglądały tak samo. Nie byłoby zbyt rozsądnym schodzić na poszukiwania podziemnego jeziora. Mam jednak nadzieję, że któregoś dnia wrócę tam lepiej przygotowana i w towarzystwie przewodnika i znajdę to jezioro.
Kiedy tak sobie krążyłyśmy w ciemnościach, do jaskini weszło więcej ludzi. Niektórzy podobnie jak my, niespecjalnie przygotowani i ostrożnie zaglądający w kolejne zakamarki. Inni natomiast z całym ekwipunkiem, kaskami, linami i przewodnikiem. Nie miałyśmy już jaskini na własność, emocje nieco opadły, bo wiadomo, w kupie zawsze raźniej.
Później przeszłyśmy na drugą stronę, gdzie nie było małych komnat, a wielka głębia. Nie miałyśmy jednak pojęcia, jak bardzo nisko można zejść, dopóki nie zeszła grupa, która oświetliła wnętrze pieczary. Same nie zdecydowałyśmy się na zejście. I jest to kolejny powód, by tam wrócić.
Mimo, że zobaczyłyśmy jedynie ułamek tego, co prawdopodobnie skrywa w sobie ta jaskinia, i tak byłyśmy pod ogromnym wrażeniem. Fakt, że pieczara ta nie jest miejscem turystycznym, a tym samym w pewnym jest w pewnym stopniu dzika, pobudza wyobraźnię i wydaje ci się, że odkrywasz kolejne zakamarki jaskini niczym speleolog. Co ciekawe, wcześniej planowano przygotować szlak wewnątrz jaskini i udostępnić go zwiedzającym. W latach 80. XX wieku przygotowano tam kamienne ławeczki dla oczekujących na przewodnika, jednak na tym się skończyło. Być może Cova des Pirata nie odniosła takiego sukcesu jak jej inne majorkańskie siostry, ze względu na swoje położenie. Nie można tam dojechać samochodem. Wręcz przeciwnie, trzeba się przygotować na prawie godzinny spacer. A wiadomo, że w sezonie, kiedy turystów jest najwięcej, takie spacery nie należą do najprzyjemniejszych. Prawdopodobnie komercjalizacja Jaskini Pirata po prostu się nie opłacała. Ale moim zdaniem źle się nie stało. Kto naprawdę chce zobaczyć to cudo, zmobilizuje się i tam dotrze, a na dodatek w pamięci zapisze sobie piękne wspomnienia. Bo choć jaskinia nie jest tak zjawiskowa, jak chociażby ta w Campanet, robi spore wrażenie.
CALÓ BLANC
Oczywiście jaskinia nie była jedynym punktem na naszej trasie. Tuż, tuż znajduje się kolejne przepiękne dzieło matki natury, a jest nim naturalny skalny most. Podobny obiekt już się pojawił na tym blogu - Es Pontas - możecie go zobaczyć tutaj. Ten jednak jest znacznie lepiej ukryty i przy pierwszym podejściu po prostu przeszłyśmy obok niego zupełnie go nie zauważając. A warto nadmienić, że wcale taki mały nie jest.
Z jaskini wróciłyśmy na szlak prowadzący wzdłuż wybrzeża i z łatwością dotarłyśmy na niewielką plażę Cala Falcó. Nie zatrzymywałyśmy tam się jednak, tylko dalej szłyśmy na poszukiwania tego naturalnego mostu. Jakimś cudem zeszłyśmy z głównego szlaku. Stop. To nie był żaden cud. Wokół było tyle ścieżek, że trudno się było połapać, która była tą właściwą, a GPS działał średnio w takich terenach. Przedzierałyśmy się więc przez chaszcze na czuja i koniec końców wyszłyśmy nad kolejną zatoczkę Caló Blanc. Urokliwa, ale dość ciasna. Mnóstwo skał, praktycznie zero piasku, więc ludzie byli rozłożeni po prostu wszędzie i musiałyśmy sporo kluczyć wokół plażowiczów i w poszukiwaniu odpowiedniej skały, by nie skręcić kostki.
Z mapy wynikało, że to właśnie tutaj miał znajdować się ten naturalny most, jednak nie było go widać. Zostawiłyśmy więc sobie jego poszukiwania na później i kontynuowałyśmy marsz do już ostatniego punktu na trasie - Cala Varques.
CALA VARQUES
Zatoczka jest jedną z najbardziej znanych na Majorce, pomimo trudnego do niej dostępu. Przybywają tam liczne jachty i żaglówki. Woda jest krystalicznie czysta i ma niesamowity turkusowy kolor. Szczerze, to nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała podobny kolor wody tutaj na Majorce.
Ale nie z koloru wody słynie Cala Varques. Jest znana dzięki hipisom, którzy niegdyś tam obozowali. Nie wiem, jak to wygląda w tej chwili, ale wciąż jest to jedna z najpiękniejszych dziewiczych plaż na Majorce. Nawet krowy dostrzegły jej piękno i nieraz można spotkać tam jakieś wylegujące się na złotym piasku. Tak jak kozy na majorkańskich plażach to nic nadzwyczajnego, tak krowy to nie lada zjawisko, tym bardziej, że krów na wyspie wcale nie ma tak wiele.
Niestety mimo tych wszystkich ochów i achów nad plażą Varques, mnie nieco przeraziła, przede wszystkim ilością jachtów. Widziałyśmy ją tylko z góry i już nawet nie schodziłyśmy, bo po prostu stwierdziłyśmy, że nie warto się tam pchać. Plaża była przeludniona, a na wodzie było zacumowanych kilkadziesiąt łódeczek. Popatrzyłyśmy, porobiłyśmy kilka zdjęć i wróciłyśmy nad zatoczkę Blanc, skąd wspięłyśmy się powtórnie na klif i ruszyłyśmy na poszukiwania wcześniej niezauważonego naturalnego skalnego mostu.
KŁADKA PIRATÓW
Tym razem wybrałyśmy tę właściwą ścieżkę i już właściwie bezproblemowo trafiłyśmy przed ten niesamowity okaz. Most prawdopodobnie powstał na skutek zawalenia się sklepienia jaskini. Mogą o tym świadczyć stalaktyty zwisające pod mostem. Ostało się tylko wejście do dawnej jaskini. Most jest połączony z lądem, więc można się po nim przejść. Wbrew pozorom jest dość szeroki i mimo braku jakichkolwiek zabezpieczeń, przejście nie jest niebezpieczne. Oczywiście z zachowaniem ostrożności.
Miałyśmy szczęście, że gdy tam dotarłyśmy, nie było tam zbyt wielu ludzi i spokojnie mogłyśmy sobie zrobić sesję fotograficzną. Mam stamtąd całe mnóstwo pięknych zdjęć, ale spokojnie, nie będę Wam ich wszystkich tu pokazywać; w większości są do siebie bardzo podobne, bo na wszystkich pojawia się ta niesamowita skalna rzeźba.
Dziwię się, że miejscu jeszcze nie nadano żadnej pobudzającej wyobraźnię nazwy. Na mapach pojawia się jako puente natural, czyli po prostu most naturalny. A ja sobie wymyśliłam, prawie jak Ania z Zielonego Wzgórza, że będzie to Kładka Piratów, z racji że w pobliżu mamy Jaskinię Pirata.
Później zeszła się tam dość duża grupa kolejnych zainteresowanych sesją fotograficzną na Kładce Piratów, więc my się ewakuowałyśmy.
CALA FALCÓ
Ponieważ miałyśmy dobry czas i mnóstwo ochoty na orzeźwiającą kąpiel w morzu, zeszłyśmy na plażę Cala Falcó, którą wcześniej tylko przekraczałyśmy w drodze nad zatoczkę Varques. Z plaż, które tego dnia miałyśmy na naszej trasie, Cala Falcó była najprzyjemniejszą na plażing i kąpieling. Nie było tłumnie, a woda była krystalicznie czysta. Tylko zapaszek momentami niezbyt przyjemny, ale na szczęście tylko momentami.
Chciałyśmy się ulokować w cieniu, co niestety graniczy z cudem, kiedy przychodzisz na plażę, gdy wszyscy już tam leżą od rana, ale Cala Falcó oprócz piasku ma też duże skały, które dają schronienie przed słońcem. Poza tym była tam niewielka jaskinia, a wysoki klif też po południu rzucał trochę cienia. My się najpierw skryłyśmy za skałami, skąd miałyśmy swoje prywatne piękne dojście do wody. Natomiast później przeniosłyśmy się na piasek, by wygodnie sobie odpocząć po porannej wędrówce.
Na trasę powrotną wybrałyśmy, zamiast ścieżki po klifie, szlak nieco bardziej w głębi lądu. Droga była nieco szersza i nie tak wyboista i przede wszystkim bez wystających skałek, więc szło się znacznie szybciej. Niestety już nie było tak ładnych widoków, więc nie było też czego fotografować.
To że droga była taka ładna, było nieco podejrzane. Po pewnym czasie doszłyśmy do oczyszczalni, skąd nadal prowadziła trasa przystosowana pod ruch samochodowy. Bo choć obiekt był zamknięty, prawdopodobnie ktoś tam przyjeżdża pracować. Nie było opcji, żeby się zgubić. Szłyśmy cały czas tą szeroką drogą, rozmawiając, śmiejąc się i niczym się nie przejmując, aż tu nagle wyrosła przed nami wysoka brama (ta na zdjęciu poniżej, to inna brama). A już prawie byłyśmy z powrotem na plaży Cala Romántica...
Miałyśmy szczęście w nieszczęściu. Brama nie była zamknięta na kłódkę, ale jedynie na zasuwkę, więc mogłyśmy się przedostać na drugą stronę bez większych problemów. Ale i tak widok przeszkody przyprawił nas o nagły napad paniki. Jak się okazało po drugiej stronie, wcześniej byłyśmy na terenie, na którym być nie powinnyśmy, na bramie bowiem wisiała tabliczka zakazująca wstępu nieupoważnionym. No ale po drugiej stronie, skąd przyszłyśmy, nie było żadnych zakazów, więc skąd miałyśmy wiedzieć...? To jednak jeszcze nie koniec, bo okazało się, że jakimś cudem trafiłyśmy na teren hotelu i znów nie mogłyśmy się wydostać, bo większość bramek prowadzących na plażę była pozamykana na kłódki, bo oczywiście w związku z pandemią hotel był zamknięty na cztery spusty. Po obejściu wszystkiego dookoła, odszukałyśmy w końcu otwarte przejście i wydostałyśmy się na plażę, skąd już prosto do samochodu a potem do Portocristo na lody i do domu.
To była wyprawa pełna przygód. Niestety piszę tę relację kilka miesięcy później, więc prawdopodobnie wiele szczegółów mi po prostu umknęło, ale myślę, że i tak sporo pamiętam. W odświeżaniu pamięci pomagają zdjęcia. Niekiedy masz pustkę w głowie, ale potem spoglądasz na zdjęci i już ci się przypomina jakaś anegdotka. Róbcie więc zdjęcia. Jest to najlepsza pamiątka ze wszystkich podróży. I wcale wiele nie kosztuje. A ja teraz planuję sobie przysiąść w wolnej chwili i wybrać najfajniejsze zdjęcia, by je wywołać i wkleić do albumu.
Przepiękne miejsca!
OdpowiedzUsuńA dzisiaj kolejne piękne miejsce odkryłam. Nie wiem, kiedy uda mi się o tych wszystkich miejscach napisać na blogu. Mam już spore zaległości w pisaniu. W czytania również...
UsuńBardzo piękny widok!.
OdpowiedzUsuńByłem zdumiony naturalnymi rzeźbami korala w jaskini ... a także dużą dziurą w skale.
Pozdrowienia z Indonezji.
Na żywo robi jeszcze większe wrażenie.
UsuńPodziemne jezioro z możliwością kapieli brzmi jak niezapomniana przygoda.
OdpowiedzUsuńRównież zdumiewa mnie fakt, że Kładka Piratów nie ma żadnej oficjalnej nazwy tak jak inne miejsca tego typu. To na pewno jedna z atrakcji turystycznych Majorki a już na pewno tej części wybrzeża, na której się znajduje. Jestem zdziwiona że nie została oficjalnie "ochrzczona".
Za każdym razem kiedy pokazujesz tutaj swoje trasy trekingowe ze skalistym wybrzeżem i zatokami szalenie Ci zazdroszczę. Nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić ile bym dała za kąpiel w którejś z zatok. Dzisiaj jestem bliska łez, co jest najlepszym dowodem na to, że obecna sytuacja pozbawiła mnie optymizmu i skutecznie podcina skrzydła. Jak już sytuacja pozwoli mi na lot do Hiszpanii bez kwarantanny po powrocie to istnieje duże prawdopodobieństwo, że po wylądowaniu zacznę skakać i piszczeć z radości ( oczywiście po tym, jak już ucałuję płytę lotniska ha ha ha ).
Być może nikt nie wpadł na pomysł "ochrzczenia" tego miejsca, bo po prostu nie można tam przywieźć turystów autobusem... Znacznie popularniejszy jest skalny łuk Es Pontas, bo dużo łatwiej do niego dotrzeć. No i jak widzisz, ten już ma nazwę.
UsuńTeraz to bym Ci nie polecała morskich kąpieli. Woda jest lodowata. Chyba że jesteś morsem ;) Ale jak już się wszystko uspokoi i zrobi się cieplej, to może wpadniesz na Majorkę ;) Bardzo dobrze Cię rozumiem; moje zapasy optymizmu również się wyczerpały. Chciałabym wierzyć, że już niedługo skończy się ten koszmar, ale raczej czarno to widzę...