Jako, że dzisiaj jest dzień niepodległości i tak jakby urodziny Polski, postanowiłam opublikować coś z naszego polskiego podwórka. Padło na zaległy wpis z Sandomierza, który odwiedziłam już kilka dobrych lat temu i nie mam bladego pojęcia, dlaczego wcześniej nie napisałam o tym miejscu. Byłam tam w tym samym roku, kiedy wybrałam się na objazd po krajach nadbałtyckich, a to był bardzo intensywny w przygody czas, więc pewnie gdzieś ten Sandomierz się po prostu zapodział pośród innych wspomnień. Niemniej teraz z przyjemnością wracam do tamtych chwil. A te kolorowe jesienne zdjęcia na pewno rozjaśnią nam wszystkim tę polską szarość za oknem.
Dziś mogę się już śmiać, ale jeszcze wczoraj do śmiechu mi nie było. Pewnie słyszeliście lub czytaliście o tym, co działo się w Walencji. Burza, sztorm, ulewa, tornado, nie wiem jak to nazwać, jednym słowem: katastrofa. Tym razem niszczycielską siłę natury doświadczyłam na własnej skórze, bo właśnie w ten nieszczęsny wtorek byłam w Walencji i dzisiaj, jeszcze na resztkach adrenaliny, która pomogła mi przetrwać najtrudniejsze chwile, opowiem Wam tę historię. Ale nie bójcie się, moja historia dobrze się kończy.
Kolejnego dnia powoli zaczęłyśmy się żegnać z Bergamo; czekał na nas wielki Mediolan. Po śniadaniu niespiesznie się spakowałyśmy i ruszyłyśmy na dworzec kolejowy, gdzie szybciutko kupiłyśmy bilety na pociąg do stolicy mody i długo nie czekając byłyśmy już w drodze na spotkanie z Mediolanem i naszą koleżanką, bo jednym z celów tej włoskiej wyprawy, było właśnie koleżeńskie spotkanie.
No to lecimy. Lot miałyśmy po południu, ale jeszcze jakoś trzeba się było dostać na lotnisku, więc poranek miałyśmy dość spokojny, bez pośpiechu. Nie planowałyśmy też nic na przedpołudnie, bo pogoda jakoś specjalnie nie zachęcała. Niestety padało całą noc i cały poranek. A jak już dotarłyśmy na lotnisko, nieco się wypogodziło i na niebie pojawiła się nawet tęcza.
Wstałam dzisiaj o 4:30, bo praca mnie wzywała. Myślałam, że szybko pójdzie, jak zawsze i jeszcze przed siódmą będę z powrotem w domu i trochę odeśpię przed kolejną zmianą. Jednak jak wróciłam do domu, była już prawie ósma i stwierdziłam, że teraz to już nie ma sensu kłaść się do łóżka, więc dokończyłam kilka biurowych spraw, a potem coś mnie tchnęło i weszłam na bloga Moniki nadrobić czytelnicze zaległości. Mo. ma w sobie niesamowitą moc zarażania innych optymizmem i pozytywną energią, toteż po przeczytaniu kilku wpisów, energia tak mnie zaczęła rozpierać, że weszłam na własnego bloga i zaczęłam pisać, choć jeszcze do końca nie wiedziałam o czym tak właściwie chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć. Zaległości z relacjami mam tak ogromne, że aż nie wiem, czego mam się złapać. Dobrze, że prowadzę taki kajecik, gdzie zapisuję wszystkie pomysły na blogowe wpisy. Po przestudiowaniu wszystkich zapisków, stwierdzam, że najwyższy czas, abym opowiedziałam Wam o mojej jesiennej wyprawie do Włoch. Ale zanim to nastąpi, przerwa na krótki przystanek w czeskiej Pradze.
Byłam tak zmęczona po całodniowej podróży, że nawet nie chciało mi się myśleć, co będę robić następnego dnia. Po prostu się położyłam i zasnęłam, nie nastawiając nawet budzika. Plan był taki, że skoro nie mam planu, to po prostu zostanę w mieście i powłóczę się po najbardziej turystycznych miejscówkach, które notabene już zdążyłam poznać. Jednak po przebudzeniu zaczęła mnie rozpierać taka energia, że ostatecznie postanowiłam ruszyć nieco dalej. Ogarnęłam się, spakowałam plecak, aparat i ruszyłam na dworzec a stamtąd pociągiem do Aranjuez.
Są takie miejsca, które nas przyciągają nie tyle swoim pięknem, a tajemnicą, którą są owiane. Jednym z nich jest szczyt górujący nad miasteczkiem Santa Eugenia w centralnej części Majorki - Puig de Santa Eugenia. Wzniesienie jest niewielkie, bo liczy sobie zaledwie 240 m n.p.m., ale że znajduje się w nizinnej części wyspy, rozciągają się stamtąd rozległe widoki na całą okolicę. Jednak tym razem ani widoki, ani nawet trekking sam w sobie nie sprawił, że wybrałyśmy akurat to konkretne miejsce na naszą krótką wycieczkę. Głównym powodem był osławiony wrak Es Submarí.
Bunyola jest jednym z tych niepozornych górskich miasteczek, które nikną w cieniu najpopularniejszych atrakcji tego regionu. Ale to nie znaczy, że jest nudne. Może się pochwalić urokliwymi uliczkami, przepiękną architekturą i niesamowitym spokojem. A ponieważ jest częściowo położone na wzgórzu, możemy stamtąd podziwiać magnetyzujące górskie krajobrazy. Co więcej, Bunyola jest oddalona zaledwie 30 minut jazdy od stolicy wyspy, więc jest idealnym miejscem na krótki wypad za miasto. Przejeżdża tamtędy również słynny pomarańczowy pociąg tren de Soller, wycieczka którym jest atrakcją samą w sobie. Czego chcieć więcej?
I znowu w drodze. Po niedługiej zimowej przerwie w Polsce lecę z powrotem do Hiszpanii. Celem jest oczywiście Majorka, ale już nie raz Wam się tutaj żaliłam na brak bezpośrednich połączeń lotniczych poza sezonem. Niemniej loty przesiadkowe to dla mnie świetna okazja, żeby sobie pozwiedzać. Tym razem postawiłam na powrót do Madrytu.
Miesiąc w podróży właśnie dobiega końca. Był to czas wielu niezapomnianych przygód. Odwiedziłam mnóstwo niesamowitych miejsc. Powróciłam również do tych już znanych i odkryłam je na nowo. Zawarłam nowe znajomości. Odpoczęłam. I jednocześnie też się zmęczyłam, bo jednak był to bardzo intensywny miesiąc; nigdzie nie zatrzymałyśmy się na dłużej niż 3 noce. Uwielbiam te emocje wywołane życiem w drodze. Ale doceniam również spokój, stabilność i wygodę po powrocie do domu.
Skoro widziałyśmy już najważniejsze miejsca w centrum Barcelony, teraz czas na obrzeża, skąd możemy podziwiać panoramę całego miasta. W planie były dwie góry: Montjuic oraz Tibidabo. Do tej pierwszej miałam już podejście w 2019 roku. Na drugą nie było wtedy czasu i to właśnie od niej teraz zaczynamy.
Końcówka naszej podróży i wreszcie zaczęłam się porządnie wysypiać i aż emanowałam niekończącymi się zasobami energii na zwiedzanie. I pomimo tego, że to nie było moje pierwsze spotkanie z Barceloną i wiele słynnych miejsc już widziałam, z dużym entuzjazmem podeszłam do powtórnego odkrywania tego miasta. Tego dnia skupiłyśmy się na centrum i najważniejszych, czyli tych najpopularniejszych miejscach, głównie związanych z artystyczną działalnością Gaudiego.
Nareszcie budzę się wyspana i pełna energii. I gdyby nie fakt, że już miałyśmy zarezerwowany przejazd bla bla carem do Barcelony, być może wykorzystałybyśmy poranek na dokładniejsze poznanie Saragossy. Ale prawdopodobnie właśnie tak miało być, że tylko zahaczyłyśmy o to miasto w drodze do stolicy Gaudiego.
Do Saragossy (czy też z hiszpańskiego Zaragozy) dojeżdżamy jeszcze przed 5:00 rano, nieco wcześniej niż wskazywał na to rozkład jazdy autobusów. Tym razem brak jakichkolwiek opóźnień na trasie był nam trochę nie w smak. Dworzec zamknięty na cztery spusty. Większość barów też będzie się otwierać nieco później. Tyłki ratuje nam niewielka poczekalnia. Niestety pomimo tego, że sala była zadaszona i miała cztery ściany, na przeszywający chłód nie dało się nic poradzić. Przeczekujemy tam do otwarcia dworca. Te kilkadziesiąt minut dłużyło się w nieskończoność. Nieprzespana noc, ja zakatarzona, chłód, zimne metalowe krzesełka... Nocne transfery wcale nie są takie fajne...
Nauczone doświadczeniem bilety na pociąg do Segovii kupujemy dzień wcześniej, aby w dniu podróży nie było niespodzianek. Tym samym miałyśmy dodatkową motywację, by wcześniej wstać i wycisnąć z dnia wszystko co się da. Nasz pociąg odjeżdża ze znacznie większej stacji niż ten do Avili, więc tym bardziej potrzebowałyśmy niewielki zapas czasu, żeby się nie pogubić. Informacje były kiepskie, trudno nam się było zorientować skąd odjedzie nas pociąg. Na tablicach wszystko i nic. Postanowiłyśmy więc zapytać panią w okienku sprzedającą bilety, ta nam niestety poleciła spojrzeć na tablice, przed którymi stałyśmy już dobre kilkanaście minut i nic sensownego nie wyczytałyśmy. Wreszcie pytamy pana ochroniarza, bo wyglądał na bardziej zorientowanego niż sprzedawcy biletów, i okazało się, że informacja o peronie pojawi się na tablicy, ale dopiero na dwie minuty przed odjazdem. Koniec końców, na niewiele się zdało nasze wcześniejsze przybycie na dworzec. Ale żeby podawać numer peronu tak późno? Ja rozumiem, że nie wiadomo, gdzie pociąg będzie mógł się zatrzymać, a już w ogóle jeżeli jest to tak ogromny dworzec, ale dla podróżnych, szczególnie tych niewprawionych, jest to sytuacja dość stresująca. Na szczęście rzeczywiście na te dwie minuty przed odjazdem na tablicy pojawia się numer peronu i nagle wszyscy zaczynają biec w tę samą stronę, do pociągu. Kosmos. Ale się udało.